Według gazety wczoraj rano Zagórny opuścił szpital w Sosnowcu, a karetka zawiozła go na lotnisko w Pyrzowicach. Tam czekał już samolot sanitarny "Mewa". Maszyna przyleciała po ministra aż ze Szczecina, bo krakowska "Mewa" miała właśnie wykonywany przegląd techniczny. Centrala lotnictwa sanitarnego w Warszawie zezwoliła na użycie w tym przypadku samolotu, traktując lot z wiceministrem jako ratunkowy. - Czuję się bardzo dobrze. Doznałem tylko lekkich obrażeń - powiedział Zagórny reporterowi "Suoerexpressu", gdy wynoszono go na noszach z samolotu na warszawskim lotnisku. - Wiceminister Zagórny ma pękniętą kość jarzmową, problemy z okiem, naderwane ucho oraz połamane żebra - uściśla rzecznik resortu Aleksandra Gieros. Wczoraj wieczorem resort finansów poinformował, że wiceminister Zagórny zdecydował, pokryć koszty podróży samochodem w prywatnym celu. Dlaczego jednak Zagórny wrócił samolotem? - Bo wstrząsy, takie jakie byłyby podczas jazdy samochodem, nie są w jego stanie wskazane. Minister został przewieziony samolotem na żądanie lekarzy - tłumaczy Anna Sobocińska z biura prasowego Ministerstwa Finansów. - Jeśli któryś z moich pacjentów doznałby identycznych, niegroźnych dla życia obrażeń ciała, jak wiceminister Zagórny, absolutnie nie wezwałbym samolotu ratunkowego. To ogromna przesada i zmarnowanie pieniędzy. Przecież są na Śląsku karetki przeznaczone dla lekko rannych osób i doskonale się spisują w terenie. Uważam, że ktoś tutaj przedobrzył - twierdzi Krzysztof Czuma, dyrektor Centrum Psychiatrii w Katowicach. Lot sanitarnej "Mewy" w obie strony trwał ponad 3 godziny. Podatnicy zapłacą za tę podróż ok. 9 tys. zł.