Pamięta pani swoją reakcję na pierwsze słowa krytyki, które padły pod adresem "Londyńczyków"? Tak, doskonale pamiętam. To było już po emisji kilku pierwszych odcinków. Zaczęłam się wtedy zastanawiać, dlaczego nie krytykuje się dzieła, tylko wyobrażenie o tym, czym jest emigracja? To są dwa różne tematy, które niesłusznie zostały połączone w krytyce. Osobną sprawą jest sam nowoczesny serial i to, jak został zrobiony, a osobną kwestią jest temat, jaki porusza. O emigracji dawno nie mówiono w mediach na taką skalę i w takiej formie, w jakiej my to robimy. Stwierdziłam wtedy, że najwyraźniej otworzyliśmy puszkę Pandory. Takie były moje pierwsze myśli. I chyba też spełnione marzenie? Przecież dzięki temu serial utrzymuje się w czołówce, jest nagradzany i ciągle się o nim mówi. Z jednej strony tak. Ale z drugiej strony czułam się rozczarowana tym, że wiele osób publicznych, które wypowiadają się na temat serialu, nie potrafią zrobić tego rzetelnie. Jak się okazało, dla milionów osób "Londyńczycy" stali się jedynym miejscem, w którym mogą sami siebie zobaczyć. Wcześniej takiej możliwości nie mieli. Być może to błąd stacji telewizyjnych, wydawnictw, że zbyt mało uwagi poświęcali emigrantom? Najwyraźniej ten temat był bardzo zaniedbany. Zajmowaliśmy się innymi tematami, a zapomnieliśmy o tym, że są nas miliony poza granicami kraju. Przecież to potężna liczba. Ja jestem dumna z serialu i mam tu na myśli sam film. Równolegle z krytyką przyszły przecież nagrody na kilkunastu festiwalach. Nagle, po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat polski serial został postawiony na tej samej półce, co choćby "Lost", "CSI", czy "Desperate Housewives". Sam film oceniłabym na czwórkę z plusem. Ale podkreślam, mówię o sposobie, w jaki został wyprodukowany, a nie o tym, o czym opowiada i czy przedstawiane w nim wątki i historie są zbyt słodkie czy zbyt bolesne. No właśnie, i te wątki wciąż wzbudzają niezadowolenie nawet organizacji polonijnych, które uważają, że pani serial krzywdzi wielu Polaków. Czy ma pani wrażenie, że emitując "Londyńczyków" w Polsce, TVP wyrządza tu komukolwiek krzywdę? Jak wspomniałam, takie gwałtowne "nie" dla naszego serialu pojawiło się po emisji zaledwie pierwszego odcinka. Myślę, że po obejrzeniu całej pierwszej serii nikt już nie ma wątpliwości, że ten serial nie jest ani krzywdzący, ani słodzący. Myślę, że wszelkie negatywne opinie pojawiły się po prostu zbyt wcześnie. Widzowie pokochali postacie "Londyńczyków", w wielu przypadkach utożsamiają się z nimi i chcą śledzić ich losy. Poza tym, pojawiają się tam znakomici aktorzy, których też przecież wszyscy znają i szanują. Teraz na antenie "Jedynki" emitowana jest druga seria "Londyńczyków". Myślę, że nowi bohaterowie wzbogacą paletę charakterów, jakie do tej pory mogliśmy oglądać. Ale powtarzam, trzeba najpierw obejrzeć całość. Wielu domagało się też zaprzestania produkcji serialu i nawoływało do tego, żeby TVP nie sprzedawała praw, by w ten sposób żadne zagraniczne telewizje nie nakręciły takiego serialu na własnym podwórku. Czy TVP sprzeda "Londyńczyków"? Tego nie jestem w stanie powiedzieć. Ale wydaje mi się, że już dawno minęły te czasy, kiedy można było czegokolwiek kategorycznie zabronić. Poza tym uważam, że nie ma najmniejszych powodów, żeby tak się stało. Naprawdę, wystarczy obejrzeć ten serial w całości. Nie nastawiać się negatywnie do samego zjawiska emigracji. To nie jest film dokumentalny. To jest dzieło artystyczne, które promuje również naszych twórców i naszych artystów, a którzy za swoje kreacje właśnie w "Londyńczykach" zdobywają główne nagrody na najróżniejszych festiwalach. Wszyscy podkreślają, że tak świeżego oddechu nie poczuli już dawno. Coś w tym musi być. Poza tym, to nie jest serial, który powstaje łatwo. Po raz pierwszy jest w całości kręcony za granicą, w centrum Londynu. To są ogromne koszty i liczne komplikacje, ale udaje się. Mówi pani, że "Londyńczycy" to nie serial dokumentalny, ale przecież oparty jest na autentycznych wydarzeniach i historiach. Czyli w jakiś sposób także dokumentuje to, co tutaj dzieje się w życiu wielu Polaków. W jaki sposób powstają poszczególne historie i wątki? Przede wszystkim, zanim przystąpiliśmy do kręcenia, prowadzone były kilkuletnie badania. Takich historii, być może bardziej dramatycznych, czy nawet bardziej "pod publiczkę" było znacznie więcej, ale nie zdecydowaliśmy się ich wszystkich wykorzystać. Staraliśmy się wybrać te, które dają nadzieję, wiarę w to, że nawet tutaj jesteśmy w stanie pokonywać trudności. Ale powtarzam, to nie jest dokument. Tak, opowiadamy prawdziwe historie, ale w sposób kompletnie fikcyjny. Prawdziwe są losy bohaterów, ale scenariusz jest fikcyjny. Co najbardziej interesuje panią w scenariuszu? Czy są jakieś wątki, na które pani nie wyraża zgody? Najpierw przygotowywane są tak zwane drabinki, czyli zestawienie wątków w poszczególnych odcinkach. Każdy z odcinków poddawany jest istnej burzy mózgów i jest bardzo dokładnie analizowany i dopinany. I dzięki temu, z dużym wyprzedzeniem wiemy, jakie będą losy naszej serialowej Asi, jaki interes życia zrobi Andrzej, czy Paweł wróci do Polski, czy polska pielęgniarka dostanie awans i tak dalej. Wątków jest bardzo dużo i niektóre do filmu trafiają, a niektóre nie. Poza tym, cały czas prowadzone są badania, bo chcemy wiedzieć jak np. różne grupy wiekowe reagują na poszczególnych bohaterów. Słowem, pytamy widzów, co myślą o poszczególnych postaciach. I muszę powiedzieć, że widzowie niezwykle utożsamiają się z naszymi bohaterami, chcą oglądać dalsze losy swoich ulubieńców i to jest dla nas najważniejsze. Czyta pani portale internetowe? Przecież tak nie jest, że Polacy nad Wisłą są wpatrzeni w Polaków nad Tamizą? Czytam. I już mówię, dlaczego tak się dzieje. To proste. Internet rządzi się swoimi prawami. Taka jest po prostu mentalność. Internet, z założenia przynajmniej, gwarantuje anonimowość. I ludzie chętnie z tego korzystają, chętnie są tymi pierwszymi, którzy czasem bez najmniejszego powodu rzucają kamieniami. Tylko po to, żeby rzucić... bo mają taką możliwość. Kiedy Internetu nie było, trzeba było pokazać twarz, podnieść ten kamień publicznie i dopiero rzucać. Teraz w domowym zaciszu każdy może to robić bezkarnie. Nie zastanawiając się, że w ten sposób można na przykład zrujnować czyjeś życie. Spytałem o to celowo, bo podkreśliła pani, że Polacy identyfikują się z bohaterami "Londyńczyków". Bo tak też jest w wielu przypadkach. Ja sama też czytam fora internetowe i znajduję bardzo dużo fantastycznych opinii na temat serialu. Widzę, że są też tacy, którzy kochają naszą produkcję. Poza tym, dostajemy mnóstwo listów, które odzwierciedlają niezwykle ciepłą reakcję wielu ludzi na to, co dzieje się w "Londyńczykach". Oczywiście, do tego dochodzą nagrody. To wszystko mówi samo za siebie.