Traktat z Lizbony jest dzieckiem z nieprawego łoża. Bo po podjęciu decyzji o wielkim rozszerzeniu Unii siedem lat temu przywódcy starej "15" zorientowali się, że nie jest to proste przyjęcie nowych członków, tylko dość zasadnicza zmiana charakteru całej organizacji. I część z nich wpadła na pomysł, że trzeba - zanim dom europejski zaludni się tłumem biedaków i dzikusów - ustalić reguły gry korzystne dla starych właścicieli tego domu. Inna część liderów, należąca do wymierającej w polityce rasy idealistów, wpadła z kolei na pomysł, że skoro Europa przezwyciężyła podział, to staje się polityczną jednością i potrzebuje konstytucji. Z tego zrodził się pomysł komisji tworzącej Konstytucję Europejską. Komisji, do której należeli wyłącznie przedstawiciele "starej" Unii. Rzadko już pamiętamy, że Polacy (i Węgrzy) byli tam wpuszczeni na prawach obserwatorów, po długiej awanturze i straszeniu, że nasi obywatele odrzucą członkostwo w organizacji, na której kształt nie mieli wpływu. Bo druga część decyzji dotyczącej konstytucji była taka, że jej przyjęcie będzie warunkiem przyjęcia nowych członków do Unii. Wtedy chodziło w istocie o dwie sprawy: o zmianę mechanizmu głosowania - gdyż ten, który przyjęto w Nicei, dawał za wiele głosów nowym członkom i francusko-niemiecki duet mógł zostać zmajoryzowany przez jakichś Polaków na spółkę z innymi maluchami, a także o przeprowadzenie decyzji o tak zwanym pogłębieniu integracji - zanim nastąpi, nieuchronna przy różnicach interesów w gronie 25 państw, renacjonalizacja relacji wewnątrz UE. Ambitny pomysł konstytucji wywrócił się, zanim jeszcze zaczęto nad nią pracować. Okazało się, że zwolenników "państwa Europa" jest za mało. Konstytucja stała się więc traktatem konstytucyjnym uroczyście podpisanym w Atenach. Ale okazało się, że obywatele dwóch krajów, będących filarami Unii, Francuzi i Holendrzy nie zaakceptowali w referendum nawet tak okrojonej wersji konstytucji. A na dodatek sondaże prowadzone w większości krajów dowodziły, że gdyby dać szansę obywatelom, to traktat przepadłby w prawie całej Europie. Najkrócej mówiąc: projekt konstytucji europejskiej okazał się nieudanym zamachem stanu elit wobec obywateli całej Europy. Obywatele chcieli nadal mieszkać we Francji, Danii, Irlandii czy Polsce, a nie w "państwie Europa". Pomimo tego, że traktat ledwie uchylał furtkę w stronę federalizacji Europy, spotkał się z negatywną reakcją. Przywódcy jednak wiedzieli lepiej. Po kosmetycznych retuszach prawnych i znaczącej zmianie podstawy ideologicznej przyjęli dokument jako traktat z Lizbony. Znów warto pamiętać, jakie były argumenty za jego przyjęciem: że Europa potrzebuje wyrazistego przywództwa, jedności i sprawnych mechanizmów decyzyjnych. Wyrazistym przywództwem okazał się kompletnie bezbarwny premier Belgii, Herman Van Rompuy, a numerem telefonu, na który mają dzwonić przywódcy świata, by dowiedzieć się, co myśli Europa, czyli numerem ministra spraw zagranicznych Europy, jest numer baronessy Katarzyny Ashton z brytyjskiej Partii Pracy, nigdy nie zajmującej się polityką międzynarodową. Gdyby takiego wyboru dokonano w szkolnym samorządzie, to koledzy powiedzieliby krótko - "obciach". Ale w Europie to norma. Wybiera się polityków, którzy nie szarpną zbyt mocno sterem europejskiego statku. Przywództwo nie jest więc wyraziste. Były premier Tony Blair czy szwedzki dyplomata Carl Bildt przepadli w przedbiegach. Drugi powód przyjęcia "Lizbony", czyli stworzenie technicznych możliwości dalszego rozszerzania Unii, sprowadzi się zapewne do przyjęcia w szeregi Europejczyków państwa bez nazwy, czyli Macedonii. Osobom mniej zorientowanych w meandrach europejskiej polityki warto przypomnieć, że oficjalna nazwa tego kraju to FYROM (Former Yugoslav Republic of Macedonia), gdyż Grecy zazdrośni o tradycję Aleksandra Wielkiego nie zgadzają się na używanie przez Macedończyków ich nazwy kraju. Ale mniejsza o to, ważniejsze, że Europa wyraźnie nie jest gotowa na to, by rozmawiać o rzeczywistym rozszerzeniu, czyli o Turcji i Ukrainie. Czyli drugi powód przyjęcia traktatu też okazał się słaby. Realne jest za to usprawnienie mechanizmów decyzyjnych w Unii i wzmocnienie europarlamentu. Tyle że są to wektory zmierzające w przeciwnych kierunkach. Bo w ramach usprawnienia decyzji wzmocniono najsilniejsze państwa narodowe, a parlament, jako jedyna instytucja europejska o legitymacji demokratycznej, jest ze swojej istoty ponadpaństwowy. Mówiąc najkrócej: jak wszystko w Unii Europejskiej, Traktat Lizboński jest kulawym kompromisem. Zamiast konstytucji zjednoczonej Europy mamy techniczny dokument. Na dodatek dokument, który pozwala zarówno na pogłębianie integracji, jak i na renacjonalizację polityki europejskiej. Tyle tylko, że funkcjonowanie w ramach kulawych kompromisów jest chyba istotą europejskiej integracji. I być może jej największą wartością. Dlaczego? Bo po napisaniu tylu krytycznych uwag o traktacie muszę powiedzieć, iż dobrze się stało, że został przyjęty. Gdyby padł, Unia Europejska zatraciłaby swoją dynamikę rozwoju. Z polskiego punktu widzenia jedność europejska, nawet okupiona rezygnacją z wielu naszych postulatów, jest wartością trudną do przecenienia. Samotnie wpadlibyśmy w koleiny przekleństwa polskiej historii, czyli szarpanie się pomiędzy Niemcami a Rosją. Dzięki traktatowi z Lizbony możemy oczekiwać, że Bruksela będzie wzmacniała naszą politykę na Wschodzie. Dużo słabiej i dużo mniej ambitną niż byśmy chcieli, ale jednak będzie. Możemy spodziewać się wsparcia naszej gospodarki, możemy bić głową w brukselską ścianę, by w końcu zbudować solidarność energetyczną Europy i tak dalej. Znów będą to zapewne kompromisy dalece niezadowalające, ale lepsze to niż nic. Przykro to mówić, ale na początku XXI wieku to Polska bardziej potrzebuje Europy niż Europa Polski. A skoro tak, to lizbońską żabę trzeba zjeść, na dodatek mlaskając i mówiąc, że jest bardzo smaczna. Jerzy Marek Nowakowski