W Irlandii Północnej non stop leje, wyjąwszy, jak mi powiedziano, maj i wrzesień. Kiedy zatem ciągle pada, wydawać by się mogło, że nie ma co dzielić włos na czworo. Trzeba się pogodzić z takim stanem rzeczy albo, jeśli ktoś meteopata, popełnić samobójstwo, bo nic się nie zmieni. Temat jest nudny i oczywisty. Mnie się szybko skończyły możliwości komentatorskie, po tygodniu pobytu zużyłam wszystkie związki frazeologiczne, typu "leje jak z cebra" - it is raining cats and dogs) czy "mózg odmraża" (choć to baaardzo przewrotne tłumaczenie zwrotu "brass monkey weather"), jakich mnie nauczono w szkole jeszcze i miałam nadzieje, że i autochtonom zabraknie konceptu. Myliłam się bardzo. Oczywiście najbardziej popularnym jest stwierdzenie, że pogoda jest potworna (choć nie jest, bo po prostu leje, jak zwykle). Drugim najczęściej używanym określeniem jest, że strasznie wieje i lepiej z domu nie wychodzić. To prawda, zgadzam się zawsze bez szmerania. Potem już Irlandzycy improwizują. "Wyjątkowo paskudnie" - powiedział mi sprzedawca gazet. Tak. Było paskudnie, ale czy od razu wyjątkowo? Na warunki irlandzkie "wyjątkowo"oznaczałoby w tym kontekście cztery powodzie na raz, sztorm ciskający statkami po ulicach miasta i samoloty nie mogące trafić na lotnisko z powodu wichur. To, że zalało pół Belfastu nie oznacza, że od razu można mówić, że jest wyjątkowo paskudnie. "Apokaliptyczna pogoda" - zakomunikowała pani w kasie, kiedy mżyło lekko. I znowu - apokaliptycznie nie mżyło (definicja "apokaliptycznie"- coś z czasów arki Noego, jak mniemam), było bardzo normalnie. Tegoż samego dnia, kiedy dzwoniłam do rodziny w Polsce, która skarżyła się , nomen omen, na pogodę, powiedziałam i to z przekonaniem, że jest nawet ładnie, jak na Irlandię. "Poważna zmiana klimatu" - powiedział sąsiad, kuląc się pod parasolem. Czy ja wiem. Może na lepsze. Całą godzinę rano świeciło słońce, nawet się przestraszyłam, kiedy zobaczyłam jego promień, który przedostał się do pokoju między ciężkimi zasłonami - myślałam, że to jeszcze noc i nad moim domem zawisł helikopter policyjny, który wali światłem prosto w moje okna. Nie boję się policji jako takiej, ale ostatnio przez amazon.com kupuję tyle książek o dżihadzie i torturach, że sama bym się sprawdziła. "Czegoś takiego jeszcze nie było" - rzekł biegacz, w dzień, w który nie padało. Fakt, czegoś takiego wtedy jeszcze nie było, ale zaczynał się wrzesień, więc miało nie padać i dlatego biegacz poranny zaintrygował mnie bardzo , bo nie wiedziałam, o którą pogodę mu chodziło . Nie miałam siły biec za nim z prośba o uściślenie, tym bardziej, że rozmowa o pogodzie ma tu status small talk i przedłużanie jej mogłoby się skończyć podejrzewaniem mnie o zaburzenia psychiczne. O co mu chodziło? myślałam z przerażeniem. O pogodę z dnia poprzedniego? Kiedy oczywiście lało? Czy o bieżącą, kiedy nie lało ani nie mżyło, jeno wiatr urywał głowy i trzeba było mieć na głowie czapkę, ale podobnie było w lipcu, kiedy pojawiłam się na stałe w Irlandii. "Po prostu koniec świata" - powiedział pan z pieskiem. Lało. Owszem. Ale nie bardziej ani mniej niż normalnie. Był sztorm. Tak. Ale taki , znając możliwości lokalnych sztormów, trochę na odczep się. Ale, ucząc się lokalnych zwyczajów, oczywiście się zgodziłam z diagnozą, bo może pan mówił do siebie i żona nie dała mu kawy przed wyjściem na spacer i komentarz ów dotyczył zdziczenia domowych obyczajów. Uczy się człowiek zatem innego spojrzenia na pogodę i mówienia o niej cały czas. Może skoro jest ciągle , że tak powiem, średnio ładnie na dworze (polu - dla krakowian), to trzeba o tym mówić oryginalnie i z zadęciem? Wyglądam za okno. Wstrząsająco ładnie. Nie leje. Aleksandra Łojek-Magdziarz