Żeby to wiedzieć, naprawdę wystarczyło czytać ze zrozumieniem - tak niewiele. A jednak te warunki okazywały się wygórowane dla wielu, w tym dla wielu ludzi zawodowo zajmujących się czytaniem, komentowaniem wydarzeń politycznych etc., słowem, dla tzw. liderów opinii. To sprawiło, że z kolei opinia publiczna podzieliła się na tych, którzy wierzą w TW "Bolka" i tych, którzy w niego nie wierzą - kompletny nonsens w sytuacji, gdy papiery już były na stole. Opinia publiczna składa się w ogromnej większości z ludzi mało czytających i nie czytających - z ludzi, zatem, którzy jak kania dżdżu potrzebują wskazówek tych, którym ufają, bo uważają ich za mających czas i upodobanie do czytania, za mających poniekąd obowiązek starannego zapoznawania się z faktami, żeby o tych faktach formułować potem opinie wyznaczające kierunki myślenia. Tak zawsze działa opinia publiczna. Ale u nas było z tym gorzej. Problem - nasz specyficznie polski problem - pojawia się w momencie, gdy owa elita, przeważająca jej część, świadomie sprzeniewierza się temu powołaniu, właśnie na okoliczność książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii". Ktoś powie, że ta elita dużo wcześniej niż w 2008 r. porzuciła swoje powołanie. OK., nie będę o to kruszył kopii, jednak dla mnie - także ze względu na moją intelektualną marszrutę (pracowałem już wówczas nad książką "Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego") reakcja tych ludzi na książkę Cenckiewicza i Gontarczyka była ważna. No i co się okazało? Z litości nie przytoczę nazwisk sygnatariuszy słynnego listu otwartego intelektualistów w obronie dobrego imienia Lecha Wałęsy, a przeciwko IPN-owi, Cenckiewiczowi i Gontarczykowi. Ale prawda jest taka, że to jest lista hańby. Bo przecież ci ludzie albo już wcześniej doskonale wiedzieli o tym, że TW "Bolek" to Wałęsa (ta sprawa, w różny sposób wychodziła na światło dzienne, co najmniej od 1980 r.), albo - jako absolutne minimum - mieli psi obowiązek zapoznać się z pracą Cenckiewicza i Gontarczyka, nim zabrali na ten temat publicznie głos. Powiada się, że dżentelmeni nie dyskutują o faktach. Otóż ci dżentelmeni (i te szanowne damy) mieli ewidentne fakty za nic. A wziąwszy je w nawias, zaatakowali w niewybrednej formie ludzi Bogu ducha winnych, ludzi, którzy odważyli się powiedzieć prawdę. Mało tego: wywierali niedwuznaczną presję na rząd, żeby zrobił z tymi niewygodnymi ludźmi i z tą niewygodna instytucja (IPN) porządek. Teraz, po dzisiejszym komunikacie IPN-u , nawet najwięksi entuzjaści teorii płaskiej ziemi powinni zamilczeć. Wiemy, że zachowała się kompletna teczka personalna TW "Bolek" i kompletna teczka pracy TW "Bolek". W tej pierwsze m. in. pokwitowania odbioru pieniędzy, w tej drugiej donosy Lecha Wałęsy. Co konkretnie one zawierają, dowiemy się niebawem, ale obrońcy dobrego imienia Lecha Wałęsy powinni sobie już z tym dać spokój. Na zdrowy rozum powinni, choć tak się nie stało, co widać, słychać i czuć. No trudno, jak ktoś koniecznie chce nadal się kompromitować, to nie da się go na siłę powstrzymać. To, że Lech Wałęsa jako przywódca "Solidarności" jest nie do wymazania z naszej historii - to jedno. A to, że wcześniej był agentem SB (rzekłbym: agentem średniego kalibru, ale niewątpliwym) oraz, że potem zachowywał się (w życiu publicznym, także jako Prezydent RP) jak człowiek, który jest na jakiejś niewidocznej smyczy - to drugie. Czy naprawdę to jest takie trudne do ogarnięcia? W czasach, gdy Lech Wałęsa był naszym bohaterem, wszyscy byliśmy mniej łysi i mniej siwi. Można zrozumieć nasz sentyment do tamtych pięknych czasów. Ale żeby z tego powodu tak całkiem iść w zaparte? Taki ksiądz Kazimierz Sowa na przykład ogłosił na Facebooku: "Lech Wałęsa jest i pozostanie bohaterem mojego życia. I Ojcem naszej wolności. Panie Lechu, pan się nie boi!" Kaziu, bój się Boga!, może chociaż w Wielkim Poście byś sobie darował?