Legia sięgała po mistrzowskie tytuły częściej z nim niż bez niego, mimo że w jej barwach nie rozegrał nawet minuty. Już tylko ten fakt pokazuje, z postacią jakiego formatu mamy do czynienia. Warszawiak z urodzenia i z wyboru. Z zamiłowania szlifierz bramkarskich diamentów. Miesiąc temu skończył 65 lat. Ale nie robi z tego zagadnienia. Jego CV to wciąż niedokończona historia. Łukasz Żurek, Interia: W zasadzie można by już trochę odpocząć. Metryka na to pozwala... Krzysztof Dowhań, trener bramkarzy Legii Warszawa: - Jak patrzę na faceta w lustrze, to widzę gościa z siwą brodą, który miał czarne wąsy, kiedy przychodził do Legii. Ale nie widzę w nim jeszcze emeryta. Praca z młodymi ludźmi, w ciągłym ruchu, nieustanna zmiana miejsca, wyjazdy. Człowiek nawet nie ma czasu pomyśleć, że to już właściwie emerytura, chociaż wiek na to wskazuje. Niepostrzeżenie latem stuknie panu 20-lecie pracy przy Łazienkowskiej. Ładny kawałek czasu. - No, parę lat minęło. Ale wszystkiego jeszcze w piłce nie zrobiłem. Jak zdrowie pozwoli, chciałbym troszeczkę jeszcze popracować. Jeśli będę potrzebny oczywiście. Cały czas ta praca mnie cieszy, w zasadzie każdy dzień to nowe wyzwania. Nie jest źle. Młodzi piłkarze i trenerzy marzą o tym, żeby przygodę z futbolem przekuć w karierę. Pan poszedł krok dalej - z kariery udało się zrobić piękną przygodę... - Coś w tym jest. Wiele lat pracy z tyloma wartościowymi ludźmi, zawodnikami, trenerami. Od każdego byłem w stanie czegoś się nauczyć i coś dobrego wyciągnąć. Nie ukrywam, że wspólnie się uczymy - bramkarze ode mnie, ja trochę od nich. Ostrzegano mnie, że rozmowa będzie trudna, bo jest pan niezwykle skromnym człowiekiem. - Staram się robić to, co umiem, jak najlepiej. I myślę, że o każdym trenerze świadczą osiągane rezultaty. Jakieś te wyniki mam, ale podchodzę do tego z pokorą. Bo życie uczy pokory. Chętnie słucham podpowiedzi. Nie uważam się za człowieka, który umie bezwzględnie wszystko. To ciekawe, bo w środowisku cieszy się pan estymą godną rektora wyższej uczelni. Istnieje coś takiego jak polska szkoła bramkarska czy to tylko starannie pielęgnowany mit? - Kiedyś rozmawialiśmy na ten temat z Andrzejem Dawidziukiem. Czy to jest szkoła bramkarska? Doszliśmy do wniosku, że ileś tam klas można się doliczyć. Ale zawsze da się zrobić coś więcej. Z drugiej strony - jak spojrzymy na to, ilu polskich bramkarzy gra w dobrych klubach europejskich, to widać, że coś tam w Europie znaczymy. Nie mamy na pokaz tylko Roberta Lewandowskiego. Mamy też znakomitych bramkarzy. Czuje się pan patronem tej polskiej szkoły? - Nieee, dlaczego? To jest suma pracy wszystkich trenerów w Polsce. Przecież ja też nie wychowywałem swoich zawodników od dziecka aż do tytułów mistrzowskich. Korzystałem z tego, że ktoś z nimi wcześniej pracował. Cieszę się, że przy mnie potrafili osiągnąć poziom, który pozwolił im trafić do mocnych klubów na Zachodzie. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! Kto był dla pana pierwszym bramkarskim autorytetem? - Świętej pamięci Rudek Kapera, którego byłem zawodnikiem, a później asystentem. Od niego się najwięcej nauczyłem, jeśli chodzi o szkolenie bramkarzy. On mi pokazał, jak to robić. Później się śmiał, że go przerosłem troszeczkę. Od paru lat nie ma go już niestety z nami. Spotkaliście się jakieś 40 lat temu w Polonii Warszawa. Tymczasem dzisiaj przez wielu kibiców jest pan uważany za ikonę Legii. Nie wszyscy wiedzą, że w jej barwach nie rozegrał pan nawet minuty... - Byłem za słaby na Legię. Brakowało mi też niestety warunków fizycznych. Wiadomo, o jakim klubie mówimy - wielu zawodników marzyło wtedy i marzy dzisiaj, żeby w nim zagrać. Ale nie wszystkim się to udaje, nie każdemu starcza umiejętności. Najpiękniejsze momenty z tym zespołem przeżył pan jako trener. - Trudno byłoby mi wskazać jeden szczególny. Ale gdybym miał wymienić trzy najważniejsze wydarzenia, to na pewno muszę powiedzieć o pierwszym moim mistrzostwie Polski, tym z 2002 roku. To było wydarzenie. Dopiero co zdążyłem przyjść do Legii i od razu wygraliśmy ligę. Ważnym momentem było też otwarcie nowego stadionu. Poprzedni stał bardzo długo, a ten nowy - piękny nowoczesny, na miarę europejską. No i wreszcie zdobycie dubletu na 100-lecie klubu, z awansem do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Tytułów mistrzowskich uzbierał pan osiem. - To z prostego rachunku wynika, że 11 razy ligę przegrałem. Trochę boli. Chciałoby się, kurczę, zdobywać tego więcej. Ale zdajemy sobie sprawę, że konkurencja nie śpi. Zostawmy na momencik ligę. Jak to się stało, że taki fachowiec, jak pan, nigdy nie pracował w drużynie narodowej? - To marzenie każdego trenera. Nobilitacja, wielkiej wyróżnienie. Miałem okazję pracować z reprezentacją olimpijską jako asystent Edwarda Klejndinsta. Nie udało nam się awansować na igrzyska w Atenach w 2004 roku. Fajna przygoda, ale wiadomo, że drużyna narodowa to zupełnie inna bajka. O tym, kto będzie zajmował się bramkarzami, decyduje szef, czyli selekcjoner. Dobiera sobie ludzi wedle swoich kryteriów. U mnie akurat tak się zdarzyło, że nikt mi nigdy nie zaproponował takiej funkcji. Dlaczego Jerzy Engel nie wziął pana do kadry w 2000 roku? Widział przecież z bliska, jak pomógł pan "Czarnym Koszulom" najpierw zdobyć wicemistrzostwo, a potem wygrać ligę. - Był u niego Józek Młynarczyk, jeden z lepszych, jeśli nie najlepszy bramkarz w historii polskiej piłki. To jemu Jurek powierzył tę odpowiedzialną rolę. Nie miałem żadnych pretensji do trenera Engela, że to nie ja, tylko ktoś inny. Tak zadecydował i musiałem się z tym pogodzić. Ani nutki żalu? - Nie. Trzeba to było po prostu przyjąć. Potem, kiedy kadrę obejmował trener Smuda, poszła plotka, że weźmie mnie do sztabu. Ale to nie była prawda. Gdyby mi zaproponował współpracę, to pewnie bym się zgodził - tak samo jak u Jurka, czy u kogoś jeszcze później. Oferta nie padła nigdy. Skupiłem się więc na pracy i tyle. Wierzy pan, że kiedyś ta oferta jeszcze padnie? - Nie padnie. Jestem emerytem w końcu, nie? (śmiech). Są młodsi ode mnie. Ten rozdział jest już dla mnie zamknięty. Zawodowo czuje się pan z tego względu niespełniony? - Jestem bardzo zadowolony ze swojej pracy. Pewnie, że zawsze człowiek sobie myśli: "można było coś zrobić więcej, lepiej, przyłożyć się". I ja też tak czasem myślę - mimo że robię to, co robię, najlepiej jak potrafię i wkładam w to całe serce. Można też było dostać któregoś dnia propozycję z jakiegoś klubu zachodniego. Ale nie wiem, czy umiałbym zostawić Legię... Kilka razy taki temat pojawiał się gdzieś na horyzoncie - pytali o pana choćby w Arsenalu. - No tak, ale to była oferta z klubowej akademii. Zupełnie inna bajka niż praca przy pierwszym zespole. Gdybym dostał propozycję angażu w dorosłej drużynie "Kanonierów", byłoby to wielkie wyzwanie i trzeba by się było bardzo poważnie nad tym zastanowić. Sam jestem ciekaw, czy dałbym sobie radę w Premier League. Stawiam ją zawsze za wzór. Dla mnie to najlepsza liga świata. Nie żałował pan nigdy tej niedoszłej przeprowadzki do Londynu? - Można było się pokazać w akademii i potem spróbować przebić się w klubowych strukturach wyżej. Ale to była taka propozycja, że trzeba się było natychmiast pakować. W zasadzie nie było czasu na zastanowienie, tylko od razu decyzja - tak, jadę i koniec. Z dnia na dzień. Gdybym usłyszał, że mogę popracować w Legii spokojnie do końca rozgrywek, to można by ofertę rozważyć. Stało się, jak się stało, i nie ma już dzisiaj co żałować. Ciąg dalszy rozmowy na kolejnej stronie - KLIKNIJ