Co przyniósł Brytyjczykom "credit crunch" - kryzys finansowy, o którym codziennie jest głośno w każdych wiadomościach, na czołówkach gazet czy w codziennych rozmowach? Oczywiście - wzrost cen, wyższe rachunki za prąd czy gaz, groźbę rosnącego bezrobocia... Wszystko to sprawia, że przeciętny Brytyjczyk, przyzwyczajony do dobrobytu codziennego życia - bo ostatni finansowy dołek Wyspy przechodziły przecież na początku lat dziewięćdziesiątych - może poczuć się zestresowany. Na pewno będzie jeszcze bardziej zestresowany, kiedy będzie Szkotem, marzącym o niepodległym państwie. Bo wiele wskazuje na to, że Szkocja musi na razie chyba odłożyć na półkę plany swej niepodległości. Co prawda jeden z najsłynniejszych synów szkockiej ziemi, Sean Connery zapewnił, że wierzy święcie, iż jeszcze za jego życia Szkocja odzyska niepodległość utraconą w 1707 roku. Wielki aktor ma 77 lat i trudno mu w tym momencie odmówić wielkiego optymizmu. Bo chociaż lider rządzącej w Edynburgu Szkockiej Partii Narodowej Alex Salmond zapowiada, że referendum niepodległościowe przeprowadzone zostanie w 2010 roku, to jednak życie zaczyna pisać inny scenariusz dla kraju bitnych górali. Piękne plany zaczyna bowiem burzyć kryzys finansów. A ciosem w serce dla szkockiego snu o niepodległości jest to, co stało się z symbolami szkockiej bankowości - Royal Bank of Scotland upadłby z wielkim hukiem, gdyby nie finansowa pomoc rządu w Londynie, który wstrzyknął w RBS miliardy funtów pochodzące z podatków wszystkich Brytyjczyków. Przypomniał o tym niedawno na łamach "The Times" publicysta tej gazety Magnus Linklater, zauważając, że w ten właśnie sposób zawalił się jeden z dwóch fundamentów planu szkockiej niepodległości - silny i stabilny system bankowy. Drugi również chwieje się niepokojąco. Szkoci, marząc o niepodległości, planowali, że w krótkim czasie osiągną podobnie mocną sytuacje ekonomiczną co Norwegia - źródłem dobrobytu miałaby być ropa z Morza Północnego - ale w sytuacji, gdy globalnej gospodarce grozi recesja, trudno liczyć na wysokie ceny ropy na światowych rynkach. W takiej sytuacji Szkocji jako niepodległemu państwu bardziej zagrażałaby wizja bankrutującej Islandii niż całkiem nieźle prosperującej - dzięki zgromadzonemu przez dekady kapitałowi - Norwegii. Obserwatorzy uważają jednak, że przeciętny Szkot zadowolony jest z tego poziomu autonomii, jaki ma ich kraj w teraz - własny rząd, parlament, niezależność w wielu sprawach od Londynu, możliwość zmieniania wysokości podatków - a być może pragnąłby jedynie jeszcze więcej samorządności. Pytanie: jaka byłaby decyzja, kiedy kolejne powiększenie samorządności oznaczałoby krok w niepodległość? "Cudowny lek" na wszelkie kłopoty mógłby okazać się zabójczą trucizną, a zerwanie wszelkich związków z Koroną, po to, by z czasem budować na nowo chociażby relacje gospodarcze, mogłoby się okazać zadaniem ponad miarę. Wielu komentatorów uważa więc, że hasła o szkockiej niepodległości są wykorzystywane cynicznie przez polityków tylko po to, by zbudować swą popularność i sięgnąć po władzę. Żeby było ciekawej, niezrażony niczym Salmond odpowiedział polemicznym tekstem na zarzuty w "Timesie", uznając wszelkie przedstawione zagrożenia dla planów szkockiej niepodległości jako unionistyczne ataki, pozbawione realnych podstaw, a służące jedynie wzbudzaniu lęków. Cały czas wierzy, że przed Szkocją rysuje się droga drugiej Norwegii. Czas pokaże, w co uwierzy szkockie społeczeństwo. Szymon Kiżuk