Wszystko zaczęło się od tajemniczego zniknięcia kobiety. Latem ub.r. sprawę zgłosił mąż. Śląscy policjanci otrzymują dziesiątki podobnych zgłoszeń każdego niemal dnia. Nikomu więc nawet na myśl nie przyszło, że kobieta z Radlina mogła paść ofiarą porywaczy. Mijały dni, a Bernadetty i jej córki nie było. Najbliżsi twierdzili, że mogła wyjechać za pracą do Niemiec i wcześniej bała się o swych planach porozmawiać z mężem. Jednak po pół roku rodzina zaczęła tracić nadzieję, że zaginiona w ogóle żyje. Tymczasem w listopadzie ub.r nagle pojawiła się ni stąd, ni zowąd. Oszołomioną i wycieńczoną kobietę znaleziono na dworcu kolejowym w Wodzisławiu. Sama nie wie, w jaki sposób tam trafiła. W szpitalu spędziła prawie cztery miesiące. Nie potrafiła chodzić o własnych siłach. Od pewnego czasu korzysta z wózka inwalidzkiego. - To, co nam opowiedziała kilka tygodni temu, brzmi jak fantazje z niezłej powieści sensacyjnej. Wszystko to jednak prawda - mówi śledczy z radlińskiego komisariatu. Kobieta została dopuszczona do składania zeznań dopiero w marcu. Wcześniej nie pozwalał jej na spotkanie z policjantami i prokuratorem stan psychofizyczny. Był moment, kiedy lekarze spodziewali się nawet śmierci pacjentki. - Skrajne wyczerpanie - brzmiała lekarska diagnoza. Specjaliści orzekli ponadto, iż kobieta w ostatnim momencie trafiła pod opiekę medyczną. Najprawdopodobniej nie przeżyłaby następnych dwóch dni. Ten sam los mógł spotkać trzyletnią Dominikę. - W marcu zeszłego roku poznałam dwoje ludzi - Zbigniewa i Magdalenę. Bardzo mili i wygadani ludzie. Opowiadałam im o moich problemach z pracą, z mężem. A oni na to do mnie: głupiaś kobieto! Rzuć to wszystko w cholerę i wyjeżdżaj odpocząć. To ci się zwyczajnie należy - mówili. - Ale jak rzuć, jak wyjeżdżaj. Za ile? Przecież ja grosza przy duszy nie miałam - tłumaczyła tajemniczym nieznajomym. Bernadetta miała spędzić dwa tygodnie z dala od domu, gdzieś nad morzem. Zgodziła się. Pojechała samochodem ze spotkana parą. Już drugiego dnia zorientowała się, że coś tu jest nie tak. - Zamiast wypoczynku nad morzem wciąż gdzieś jeździliśmy, tam i z powrotem. W końcu już sama straciła orientację, co się ze mną dzieje - opowiada porwana. Kidnaperzy zabrali swej ofierze wszystkie osobiste przedmioty. Dziecka jednak nie odebrali. Pozwolili, by było przy matce. W ciągu pierwszych dwóch tygodni kobieta przebywała - jeśli wierzyć jej zeznaniom - w co najmniej kilku posesjach, które wynajęte zostały przez parę porywaczy. Nie potrafiła jednak określić miejscowości, w których się one znajdowały. - Raz kazali mi jakieś meble sprzedawać, innym razem zabijać świnie. Z trudem mi to przychodziło, ponieważ wcześniej nigdy nie miałam z podobnymi sprawami do czynienia - tłumaczyła prostym językiem podczas przesłuchania. Kobieta musiała harować od świtu do nocy i była - jak utrzymuje - pilnowana. Na noc oprawcy zamykali ją z dzieckiem w niewielkich pomieszczeniach gospodarczych, w chlewie, przyczepach campingowych i w piwnicach. Gdy protestowała bili po całym ciele, a dziecku urządzali zimne prysznice. Nie wolno jej było także do nikogo się odzywać. Musiała zachowywać się niczym głuchoniema. W ciągu ostatnich kilkunastu dni tajemniczy znajomi Bernadetty zmniejszyli jej racje żywnościowe do kromki chleba dziennie. - Nic nie jadłam, tylko wszystko oddawałam córeczce. Chyba dzięki temu nie umarła - relacjonowała przez łzy porwana. W końcu wycieńczona 32-latka wraz z trzyletnia córką załadowane zostały do pociągu zmierzającego na Śląsk. I tak dotarły do Wodzisławia Śląskiego. Siostra kobiety nigdy nie zapomni widoku Bernadetty. - To był istny koszmar. Ona ważyła przedtem 52 kilo i schudła o ponad dwadzieścia. W głowie to tylko oczodoły się świeciły, a brud aż buchał - opowiada rozdygotana. Nie wiadomo, czy organa ścigania dałyby wiarę opowieściom radlinianki, gdyby nie fakt, że podobną parę poszukiwała właśnie listem gończym sopocka prokuratura. Zbigniew C. oraz Magdalena Ł. podejrzani byli o oszustwa dokonywane na terenie całego kraju, a ich rysopisy pasowały do tych, które podawała porwana. Jak się okazało, przełom w śledztwie przyniosła emisja programu 997 przedstawiająca sprawę zniknięcia mieszkanki Radlina i jej córeczki. Zaraz po programie do warszawskiej telewizji zadzwonił człowiek, który podał informacje, iż zaginiona najprawdopodobniej przebywa we wsi Witnica Chojeńska w województwie zachodniopomorskim. Następnego dnia policja zorganizowała zasadzkę i w jej efekcie ujęci zostali sprawcy porwania. Niestety, zaginionej nie było już w ich rękach. Kilka dni wcześniej wyjechała pociągiem na Śląsk. - Podczas przeszukania pomieszczeń budynku natknięto się na rozmaite ślady wskazujące na przestępczy proceder, którym trudnili się sprawcy uprowadzenia. Są to fałszywe dokumenty, karty bankomatowe i dokumenty - potwierdza Katarzyna Ociepka-Łabuz z prokuratury w Wodzisławiu. Wśród kart bankomatowych ujawniono również te, należące do uprowadzonej Bernadetty. Przy okazji wyszło na jaw kogo i kiedy oszukali Zbigniew C. i jego przyjaciółka Magdalena Ł. Niebawem prokuratura przystąpi do przesłuchania podejrzanych. Zeznania Bernadetty D. trzeba będzie teraz skonfrontować z tym, co powie Magdalena Ł. Jednak biegły psycholog ze stuprocentową pewnością przyznał, że zeznania pokrzywdzonej są w pełni prawdziwe. - Co rzucili, to oddawałam małej. Niech ich teraz piekło pochłonie, niech zginą w więzieniu - przeklina swych dawnych przyjaciół Bernadetta Ł. Tymczasem prokuratura przygotowuje się do postawienia podejrzanym nawet pięciu zarzutów. Grozi im w sumie do 10 lat pozbawienia wolności. TK