Zapytajcie osoby, która miała okazję lecieć samolotem linii pasażerskich w latach 80. czy 90. o to, ile trwałą kontrola bezpieczeństwa lub co mogła wnieść na pokład samolotu. To, co usłyszycie, może nieco zaskoczyć. - Pod względem bezpieczeństwa świat lotniczy dzielił się 20 lat temu na dwie części - opowiada dr Michał Piekarski z Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. - Na zwykłe linie, których kontrola bezpieczeństwa była pobieżna, i na linie izraelskie, których procedury były rygorystycznie przestrzegane, a podróżnych uprzedzano, że muszą być na lotnisku z dużo większym wyprzedzeniem. W pierwszym przypadku należało przejść przez kontrolę wykrywaczem metalu i oddać bagaż do prześwietlenia rentgenem. Jeśli ktoś podróżował z laptopem, a wtedy takich osób było niewiele, mógł być proszony o wyłączenie go. To było maksimum tego, z czym mierzył się przeciętny pasażer. Długie kolejki przed punktami kontrolnymi należały do rzadkości, nie mówiąc o rozbieraniu się przed strażnikami, ściąganiu paska, butów, wyjmowaniu przedmiotów z walizki. Przez bramki przechodzono całymi grupami, więc cała procedura trwała o wiele krócej, niż dziś. Wszystko skończyło się 20 lat temu, kiedy afgańscy terroryści, związani z organizacją Al-Ka’ida, porwali trzy samoloty linii American Airlines i jeden należący do United Airlines. Dwa uderzyły w wieże WTC, jeden w budynek Departamentu Obrony, a ostatni z nich rozbił się na polu w okolicach miasteczka Shanksville w stanie Pensylwania. W wyniku zamachów zginęło prawie trzy tysiące osób. Skala tragedii i medialny wymiar tych wydarzeń wywróciły do góry nogami codzienność branży lotniczej i samych pasażerów. Do jakiego stopnia? - Wręcz całkowicie - mówi wprost dr Michał Piekarski. - Wcześniej zagrożenie terrorystyczne wydawało się niewielkie.Kontrole bezpieczeństwa miały na celu wychwycenie człowieka z bronią palną lub bombą. Zmieniły się zarówno procedury, które ciągle zaostrzano, jak i instytucje. W USA powstała odrębna służba, Transportation Security Administration. Jej funkcjonariusze są odpowiedzialni za kontrole bezpieczeństwa na większości amerykańskich lotnisk. Co ważne, nowe zasady obowiązują teraz także pilotów i osoby z personelu pokładowego, którzy wcześniej podlegali innym procedurom inne procedury niż, reszta pasażerów. Czy to oznacza, że przed rokiem 2001 nie podejrzewano, że osoba, która ma w bagażu podręcznym scyzoryk lub widelec, stanowić zagrożenie? Najwyraźniej nie. - Fani kina akcji pewnie pamiętają scenę ze "Szklanej pułapki 2", w której John McLane mówi: "Glock 7, niemiecki porcelanowy pistolet, niewykrywalny przez rentgen" - tłumaczy obrazowo Piekarski. - Ta scena była absurdalna, ale pokazywała ówczesne postrzeganie zagrożenia: jeśli ktoś chciał dokonać zamachu, musiał być uzbrojony w broń palną. Od lat sześćdziesiątych tak właśnie wyglądały uprowadzenia. Przy użyciu broni palnej porywacz zastraszał załogę, nakazywał zmianę kierunku lotu i wymuszał okup czy zwolnienie więźniów w konkretnym kraju. Zdarzało się, że obywatele państw komunistycznych uciekali w ten sposób na Zachód. Nie zakładano scenariusza, w którym ktoś uprowadziłby samolot, aby go zniszczyć. Takie przypadki może się zdarzały, ale były ekstremalnie rzadkie. Warto zaznaczyć, że nie wszystkie obostrzenia, które znamy dzisiaj, pojawiły się od razu po 11 września 2001 roku. To był moment przełomowy, który zwrócił uwagę na problem bezpieczeństwa lotów pasażerskich. Jednak dodatkowe procedury, przepisy i limity wprowadzano stopniowo. - Zaraz po 11 września rozszerzono listy przedmiotów zakazanych - wyjaśnia Piekarski. - Wcześniej była to tylko broń palna i niektóre niebezpieczne narzędzia. Uzupełniono także listy osób które nie mogły być wpuszczone na pokład. Po nieudanym zamachu, dokonanym przez Richarda Reida, który wniósł ładunek wybuchowy na pokład samolotu lecącego z Paryża do Miami w bucie, zaczęto sprawdzać obuwie. W 2006 roku wykryto próbę ataku, podczas której terroryści z Al-Ka’idy zamierzali użyć płynnych materiałów wybuchowych, więc od ponad 14 lat mamy ograniczenia dotyczące płynów. W 2009 roku inny terrorysta, lecący z Ghany do Detroit przez Amsterdam, zdołał przemycić bombę w bieliźnie. Na szczęście eksplozja spowodowała urazy tylko u niego, ale po tym zdarzeniu zaczęto stosować skanery całego ciała. Niektórzy eksperci podkreślają, że zmiany nie wywołały wielkiego sprzeciwu podróżnych. Wydłużony proces monitorowania pasażerów, szczegółowe kontrole i trochę więcej stresu to cena, jaką ponosimy za poczucie bezpieczeństwa. -To prawda, nie było żadnego oporu, zwłaszcza w pierwszych latach po 2001 roku, bo wszyscy widzieli upadające wieże WTC - opowiada dr Piekarski. - Pierwsze oznaki niezadowolenia pasażerów na większą skalę pojawiły się, gdy zaczęto stosować skanery całego ciała, co skanowane osoby z prywatności, ale to było już dekadę później To swojego rodzaju zobowiązanie, również ze strony służb. Jeśli każdy musi dostosować się do rygorystycznych przepisów, szanować limity płynów i sposób ich przewożenia, to ma prawo wymagać, że ma zapewnione bezpieczeństwo. Przynajmniej w teorii. Kontrowersyjne czy nie, nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższej przyszłości była szansa na poluzowanie zasad kontroli czy zmian na liście przedmiotów zakazanych. - Wygląda na to, że przyzwyczailiśmy się na dobre, na zasadzie "zawsze tak było" - mówi dr Piekarski. Rzeczywiście, coraz więcej pasażerów nie pamięta nawet świata, kiedy nikt nie postrzegał podróżowania samolotem głównie przez pryzmat terroryzmu. Jedyna zmiana, jaka może więc nastąpić, to ewentualne zaostrzenie przepisów. Miejmy jednak nadzieję, że nie będziemy już nigdy świadkami czegoś, co da ku temu powód tak silny, jak zamachy z 11 września 2001.