"Dziennik" dowiedział się, że część dochodzenia na swoje barki wzięli urzędnicy kancelarii oraz sam prezydent. W śledztwie prowadzonym przez CBŚ okazało się, że jeden z klientów kokainowego hurtownika posługuje się numerem, który należy do Kancelarii Prezydenta. Z tą informacją do Pałacu Prezydenckiego przybył minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Wiadomość o trefnym numerze telefonu szybko trafiła na biurko prezydenta. Ten polecił, aby sekretarka wykręciła numer, który dostał z CBŚ. Odebrał Artur P. Kilka dni później został zatrzymany. Były doradca broni się, twierdząc, że nie jest dilerem, a narkotyki kupował na własne potrzeby. Niedawno prokuratura otrzymała jednak opinię biegłych, którzy uznali, że P. nie jest uzależniony i tym samym podważyli jego linię obrony. Artur P. nie złożył broni i zza krat postanowił się sądzić z byłym pracodawcą. Jak ujawniło w piątek "Życie Warszawy", zażądał 30 tys. zł odszkodowania za bezprawne zwolnienie z kancelarii. W pozwie do sądu domaga się również przywrócenia do pracy. Zdaniem jego adwokata prokurator nie ma dowodów winy, a kancelaria, wyrzucając go, złamała prawo. Prezydenccy urzędnicy roszczenia byłego doradcy uznają za bezzasadne. Tłumaczą, że Artur P. trafił do aresztu, usłyszał zarzuty, a to były wystarczające podstawy, by go dyscyplinarnie zwolnić.