Posłusznie zameldowałem się w wyznaczonym czasie przed burtą żaglowca. Była wietrzna noc we francuskim porcie Saint Malo. Rzucilem bagaż pod nogi i poprosiłem wachtę trapową, żeby powiadomiła pierwszego oficera o moim przybyciu. Podczas swojej szesnastogodzinnej podróży, kilka razy wysyłałem esemesy z wiadomością o której można mnie się spodziewać. Nie otrzymałem ani żadnego potwierdzenia, ani informacji zwrotnej, choćby "Ok. Czekamy". "Pierwszy" zbliżył się do trapu lekkim marynarsko-tanecznym krokiem i zaprosił na pokład. Zeszliśmy do pomieszczeń socjalnych i po suchym przywitaniu z kapitanem wskazano mi moje kojo. Tak właśnie rozpoczęła się przygoda mojego życia. STS "Fryderyk Chopin" pływał już po morzach prawie trzy miesiące. W każdym porcie załoga miała pełne ręce roboty. W każdym porcie tańczono, śpiewano, pokazywano chętnym statek. Odbywały się koncerty chopinowskie, balety na szarfach rozwieszonych pomiędzy masztami żaglowca. Jedno wielkie święto. Polskie święto. Załoga dzieliła się na trzy grupy. Załoga stała, czyli kapitan, oficerowie, bosmani i mechanik. Załoga szkieletowa, czyli ci którzy już pływali statkiem wcześniej, mieli doświadczenie i są instruktorami. Trzecia grupa to studenci, wyłonieni w wyniku konkursu, ambasadorzy Polski, którym dano możliwość pływania pod żaglami i nauki kunsztu żeglarskiego. Trzy grupy, jeden organizm. Bez demokracji. Demokracja zostaje na lądzie, a pierwszym po Bogu jest kapitan. Musi tak być, bo w fachu żeglarskim wszelkie błędy mogą skończyć się tragicznie. Jak bardzo, dowiedzieliśmy się na szkoleniu z bezpieczeństwa na statku. Nie bardzo zdajemy sobie sprawę z tego, że człowiek za burtą na pełnym morzu, to zaledwie dwa procent szansy przeżycia. Jeśli ktoś nie umrze z wychłodzenia zanim okręt zawróci albo w najlepszym wypadku spuści ponton na wodę, będzie miał wiele szczęścia. Jeszcze więcej, jeśli "oczy" statku, nie stracą pechowca za burtą z oczu. Potem tylko szukaj wiatru w polu. Dlatego wszystkie elementy układanki pokładowej muszą grać jak w zegarku. Po wejściu na pokład można odnieść wrażenie pewnej nieprzystępności "starych wilków morskich". Od razu widać kto na pokładzie jest nowy, a kto przepłynął 24 000 mil morskich. Ci pierwsi są jeszcze towarzyscy, Ci drudzy żyją często w swoim świecie. Z resztą nie piszę tego w negatywnym kontekście. Żeglarze nie jedno widzieli i widać pewien dystans do świata. Szczególnie tego lądowego świata. Bez butelki nie rozbieriosz. Być może stąd taneczny krok "Pierwszego"? Na pełnym morzu, życie płynie zupełnie inaczej. Dookoła jest tylko horyzont, na którym od czasu do czasu pojawiają się inne jednostki pływające. Statek jest zdany wyłącznie na siebie. Inaczej liczy się czas wymierzany "szklankami" wydzwanianymi na śródokręciu. Inaczej liczy się prędkość zależną od prądów i pływów. Inaczej postrzega się międzyludzką egzystencję. Na żaglowcu nie ma prywatności. Nie możesz wyjść sobie do parku, pójść do biblioteki czy do kina. Wszędzie ktoś jest. Wszędzie jest też kontrola, szczególnie w nocy, kiedy oficer na wachcie musi wiedzieć o każdym wyjściu na pokład. Najlepiej jeśli liczba ludzi zgadza się podczas wyjścia i wejścia do portu. Najbardziej uzależniający jest spokój. Wszechogarniający spokój i rytm prac na pokładzie. Wiesz, że teraz nie ma nic oprócz ciebie, żaglowca i morza. Wszystkie problemy zostają na lądzie. Jest coś takiego na pokładzie, że nie można tego opisać. Jest to tajemnica o którą trzeba się po prostu otrzeć. Trzeba ją zobaczyć i w niej uczestniczyć. To coś co powoduje, że wiesz, że jeszcze wrócisz na pokład. Uprzedzano mnie, że to może być przygoda mojego życia. Podchodziłem do tego z pobłażliwym uśmiechem. Teraz też się uśmiecham, ale na myśl o wszystkich których tam spotkałem. Uśmiecham się do siebie, kiedy przypominam sobie morskie opowieści kapitana, który na statku jest jak ojciec, czasem surowy - stąd pierwsze wrażenie - czasem jowialny - stąd miłe wspomnienia. Jestem pewien, że na statku zawarłem kilka przyjaźni na całe życie i to przez duże "P". Jestem również pewien, że taki styl promocji mojego rodzinnego kraju to coś, co pamięta się latami. Nie stroje łowickie, ulotki ze zdjęciami szklanych biurowców czy samozachwyt nad sobą. To szybko się zapomina. "Fryderyk Chopin" wyszedł do ludzi z tym, co mamy najlepsze, z nami samymi. Wszyscy - Załoga na pokładzie i Polacy na lądzie, stawaliśmy się ambasadorami. Ambasadorami Polski.