Jarosław Kaszowski to były piłkarz. Legenda Piasta Gliwice. Przemierzył z nim długą drogę od B-klasy do Ekstrakalsy. Kibice tego zespołu od kilku dni gorączkowo komentują jego zwolnienie z klubu. Nie odbyło się ono w atmosferze wzajemnej życzliwości. Do tej sprawy niebawem wrócimy. - W życiu są bardziej bolesne wydarzenia niż zwolnienie z pracy - mówi 41-letni Kaszowski w rozmowie z Interią. - Spotykały mnie większe dramaty, więc z obecną sytuacją też sobie poradzę. Co człowieka nie zabije, to go wzmocni - niby banał, a jednak najprawdziwsza prawda. Ci, którzy znają go bliżej, twierdzą, że nie zasłużył na to, co spotkało go przed parunastoma laty. I wiedzą, że czas nie goi ran. Tylko zabliźnia. A to różnica. Wiosna bez słońca Rok 2004. W ciepły kwietniowy poranek, ówczesny kapitan Piasta, Jarosław Kaszowski, bawił się z córeczką w piaskownicy przed blokiem. - Maja miała wtedy 2,5 roczku - opowiada. - Po południu położyłem ją spać. Kiedy się obudziła, była cała rozpalona. Podałem jej leki przeciwgorączkowe. Żona wcześniej wyszła z pracy i pojechaliśmy do pediatry. Wszystkie badania zlecone przez panią doktor wyszły idealnie... Ale samopoczucie Mai nie poprawiało się. Kolejny lekarz telefonicznie próbował uspokajać, że to pewnie jakaś pseudogrypa. Zaproponował, że zobaczy dziewczynkę rano. Rodzice nie zamierzali czekać. O trzeciej w nocy trafili do szpitala. Znowu badania. I diagnoza, która nie pozwoliła im wykrztusić słowa. To była sepsa... Trzecia nad ranem - Pojechałem do domu po bajki, żeby Majeczce niczego nie brakowało - mówi wolno Kaszowski. - Kiedy wróciłem do szpitala, zobaczyłem jak ją ratują. Stałem za tą szybą jak zahipnotyzowany. Ordynator wziął nas do siebie i powiedział, że córka ma dziesięć procent szans na przeżycie. Słyszałem go dokładnie, ale nie wierzyłem w to, co mówi. Szpital ściągnął w ekspresowym tempie lek warty kilkadziesiąt tysięcy złotych. Liczyła się każda minuta. - Nie było się nad czym zastanawiać - kontynuuje Kaszowski. - Daliśmy zielone światło na wszystko i mogliśmy tylko czekać. Późnym wieczorem tego samego dnia powiedziano nam, że stan naszej córeczki nie pogarsza się i możemy jechać do domu, żeby odpocząć i zebrać siły na kolejne ciężkie dni, które miały nadejść. Przy Mai czuwał mój teść. Zadzwonił do mnie o trzeciej nad ranem - równo 24 godziny od przyjazdu karetki. Pamiętam tylko, jak powiedział, że... jesteśmy młodzi i będziemy jeszcze mieć dzieci. Zrozumiał od razu - Maja już nie wróci. Trzy dni po jej śmierci wymienili piasek w osiedlowej piaskownicy i wszystko dookoła toczyło się jak dawniej. To było nie do zniesienia...