Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie będzie miał za złe wspieranie przez państwo działań podejmowanych np. przez kościelną Caritas, a służących najbardziej potrzebującym, zagubionym, a często zwyczajnie biednym ludziom. Także obsada ważnych urzędów - w tym mianowanie biskupów z jednej z strony a ministrów z drugiej - musi być całkowicie niezależna i swobodna. Tylko wtedy mechanizm tych dwóch rzeczywistości - ziemskiej (a więc często politycznej) i "niebieskiej" (czyli duchowej) - kręci się bez większych zgrzytów pro publico bono. Wprawdzie historia zna przypadki genialnych polityków, którzy (może przez przypadek?) nosili też duchowne szaty (żeby wspomnieć choćby kard. Richelieu), a z drugiej strony świętych polityków (jak choćby ojców założycieli zjednoczonej Europy, z których przynajmniej jeden może wkrótce zostać ogłoszonym błogosławionym), ale nikt o zdrowych zmysłach nie przyzna się otwarcie do zasadności mieszania polityki i religii oraz prawa do mianowania ministrów przez episkopat a biskupów przez np. premiera. Tym większym zaskoczeniem jest ujawniony przez "Rzeczpospolitą" fakt podjęcia podczas wizyty premiera Kaczyńskiego w Watykanie rozmów na temat zbliżającej się nominacji na arcybiskupa warszawskiego i miejsca rezydencji przyszłego prymasa. Jeden z moich znajomych, znający znakomicie realia watykańskiej dyplomacji, tekst Ewy Czaczkowskiej skwitował krótko: takie zachowanie to nie gafa, to zwyczajna wiocha świadcząca o totalnym braku wyczucia oraz zasad. Oczywiście, całe zamieszanie można skwitować stwierdzeniem, że premier pewnie chciał dobrze, a wyszło jak zwykle, ale - jak sądzę - takie zachowanie zdradza magiczną wręcz u polityków PiS wiarę, że obecna ekipa zna się na wszystkim i ma lekarstwo na wszystko. Co więcej, przeświadczenie, że wystarczy rozmowa z kimś ważnym w Watykanie (mam nadzieję, że papieżowi głowy tym nie zawracano) i od razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nawet odwlekana (pewnie z powodów ważniejszych niż się wydaje politykom) nominacja na nowego biskupa stolicy pójdzie jak po maśle. Czasem zdarza się, że kiedy wszystko zawiedzie, jedyną drogą do pokonania impasu jest szczera i bezpośrednia rozmowa proboszcza z sołtysem, ale to, co przystoi sołtysowi (a nawet czasem może być wręcz powodem do dumy), jakoś nie pasuje do premiera, niezależnie kto nim jest i o co w Watykanie zabiega. Inaczej grozi kompromitacja związana z próbą siadania okrakiem na ołtarzu. Doświadczenie tzw. józefinizmu z czasów nieboszczki Austrii, kiedy cesarz ustalał, ile świeczek powinno się palić podczas mszy, na jaki kolor malować ściany kościołów czy jak powinny przebiegać granice parafii w zależności od biegu rzeki, nie powinno być dla nikogo inspiracją, nawet jeśli jest przekonany, że wie lepiej, gdzie powinien rezydować prymas czy kto nadaje się na nowego biskupa. Z czasów nam bliższych może bardziej do wyobraźni polityków PiS przemówi fakt, że gen. Franco, któremu wydawało się, że osobiście ocalił Kościół, kiedy próbował wskazywać swoich kandydatów na biskupie stolice, regularnie dostawał pstryczka od Watykanu, co pozwalało mu otrzeźwieć i wrócić do szeregu. Czego i premierowi z całego serca życzę.