Estadio La Cartuja. Sewilla, godz. 21.00, Hiszpania - Polska. Po fatalnym meczu ze Słowacją stolica Andaluzji budzi dzisiaj wśród polskich kibiców grozę, a w najlepszym razie - niepokój. Wyobraźnia podpowiada, że starcie z zespołem, który rozgromił 6-0 reprezentację Niemiec, może się zakończyć spektakularną katastrofą. Czy to na pewno scenariusz nieunikniony? Łukasz Żurek, Interia: Będzie pan w tej rozmowie bardziej dyplomatą czy kibicem drużyny narodowej? Jacek Zieliński: - Będę obiektywny. Nie wiem, jak to zostanie odebrane. Krytykujemy bezpardonowo Paulo Sousę, a tymczasem okazuje się, że facet ma w sobie coś z wizjonera. PZPN opublikował w sieci film - selekcjoner przestrzega w nim przed sytuacjami, które w Sankt Petersburgu przyniosły Słowakom bramki. - To, że Ronaldo będzie strzelał gole, łatwo przewidzieć. Tak samo jest z zagrożeniem, jakie Szkriniar stwarza po stałych fragmentach gry. Postawienie takiej prognozy to nie jest nie wiadomo jaka sztuka. Sztuką jest stworzenie planu, który temu ma zapobiegać. Na tym to wszystko polega - zablokować atuty rywala i wyeksponować swoje. Dlaczego nam się to nie udało? - Skoro Szkriniar jest taki groźny, to co przy stałym fragmencie gry robi przy nim Jóźwiak, który waży ze 40 kilo mniej? Jeśli wiadomo, że Mak drybluje, to dlaczego nikt skutecznie nie asekuruje Bereszyńskiego w takiej sytuacji? Czy gra z jednym defensywnym pomocnikiem jest okay, czy może zamiast jednej "szóstki" trzeba było postawić na dwie "ósemki", żeby pomóc w ten sposób w ofensywie i jednocześnie mieć zabezpieczoną asekurację na bokach? Same znaki zapytania. A potrzebujemy tylu samo prawidłowych odpowiedzi. - Po prostu głośno pytam. Rola selekcjonera polega na tym, żeby wykorzystać maksymalnie zalety i zakamuflować wady wybranych do gry zawodników. W jaki sposób? Przez dobór odpowiedniej taktyki i piłkarzy, którzy się ze sobą dobrze rozumieją, a nie przez wymyślanie idealnego modelu gry, jeśli nie ma się do tego odpowiednich wykonawców. Nowy program o Euro - codziennie na żywo o 12:00 - Sprawdź! W lawinie komentarzy pojawił się i taki, że publikacja filmu z odprawy to wystawienie zespołu na publiczny lincz. Wyszło na to, że trener wszystko wiedział i tłumaczył, a piłkarze albo go lekceważą, albo udają, że rozumieją język angielski... - Dopiero niedawno zobaczyłem to nagranie i w pierwszej chwili nie pomyślałem w taki sposób. Ale rzeczywiście można odnieść momentami wrażenie, że to jakaś próba usprawiedliwiania selekcjonera. "Zobaczcie, mamy mądrego trenera. Wie, co się wydarzy" - na tej zasadzie. I wtedy faktycznie wychodzi na to, że piłkarze nie posłuchali dobrych rad. Ale powiem jeszcze raz - najważniejszy jest plan, jak przeciwdziałać sile rywala. I odpowiedni ludzie do jego realizacji. Nie mieliśmy tego w meczu ze Słowacją. W tej sytuacji to pospołu wina trenera i zawodników, ale jednak... z akcentem na trenera. Broni go fakt, że nie przebywał na boisku. Jak pan patrzy na swobodę, z jaką ograny został Bartosz Bereszyński przy pierwszej bramce, to jakie wytłumaczenie przychodzi do głowy? - Bartek został ograny dość łatwo, z "siatką" i obiegnięciem, ale w warunkach meczowych każdemu może się coś takiego przydarzyć. Zawsze jest kwestia wystawienia "szlabanów" - szerzej ręce, nie dać się obiec, wejść w tor biegu przeciwnika. Tutaj było inaczej. Może chwila zmęczenia, może dekoncentracji. Oczywiście nie chcę Bartka zbyt łatwo odciążać z winy. Nie wyglądało to dobrze. Na pewno jest mu wstyd po tak przegranym pojedynku. Każdemu byłoby wstyd. W tej akcji nie popisał się też Kamil Jóźwiak, który markował asekurację. - Nie pomógł, choć powinien. Przez moment wydawało się, że we dwóch zrobią "ścianę" przed Makiem i nagle Kamil wpadł na pomysł, że odetnie podanie do tytułu. Otworzył furtkę w kierunku bramki i rywal skwapliwie z niej skorzystał. Jóźwiak to facet od atakowania. Czy w Lechu, albo teraz w Derby, kiedykolwiek był odpowiedzialny za defensywę? Nie. Nie ma takich nawyków i to okazało się tym razem bardzo kosztowne. Nie odzieramy się doszczętnie z nadziei, ale już po 90 rozegranych minutach nasze szanse na wyjście z grupy wydają się znikome. Kibice - delikatnie rzecz ujmując - nie kryją frustracji. Część ekspertów również. Jak wiele dociera do zespołu z tej potężnej fali krytyki? W 2012 roku, jako asystent selekcjonera Franciszka Smudy, był pan w samym sercu wydarzeń. - To zawsze kwestia indywidualna. Są zawodnicy i trenerzy, którzy zamykają się na krytykę, skupiają się na pracy, odpoczynku i przygotowaniu do kolejnego meczu. I to stanowi większość przypadków. Ale niektórzy lubią sobie zajrzeć, co się o nich pisze i mówi. Media społecznościowe funkcjonowały już oczywiście w 2012 roku, ale nie były tak rozbuchane i tak agresywne jak dzisiaj. Krytyka do piłkarzy na pewno dociera, ale nie w takim stopniu, w jakim my to odbieramy. Po drugie, wydaje mi się, że jeśli coś jest nie tak, to realna ocena sytuacji - ze strony kibiców, dziennikarzy, ekspertów - nie powinna szkodzić ani zawodnikom, ani trenerom. A czasami nawet pomaga. W jaki sposób? - Pamiętam klimat wokół kadry z ostatniej jesieni, kiedy ukazała się książka pani Domagalik o Jerzym Brzęczku. Atmosfera po wrześniowym zgrupowaniu była przefatalna, krytyka wylewała się zewsząd. Z każdej strony słychać było, że gramy totalny "piach", że jest tragedia. I co się dzieje? Przejechaliśmy walcem po Finach, ogrywając ich 5-1, a zaraz potem remisujemy bez straty gola z Włochami i pakujemy trzy bramki Bośni. Pod ogromną presją wszystko wychodziło nagle lepiej. Ale już następne zgrupowanie znów odbywało się w jakimś rozluźnieniu i wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Teraz wygląda to tak, jakby Paulo Sousa postanowił zorganizować w kadrze przyspieszony kurs nowoczesnego futbolu, zamiast precyzyjnie skroić turniejową strategię w oparciu o materiał, jakim dysponuje. Myśli pan, że dopiero po porażce ze Słowacją zrozumiał swój błąd? - Błądzi na pewno, to poza dyskusją. Proces, który obserwujemy, jest na razie bardzo chaotyczny, ale trzeba pamiętać, że nie widzimy wszystkiego od środka - może w tym chaosie jest jakiś sens i może niebawem będą tego efekty. Poczekajmy. Czasami wystarczy jeden dobry mecz, który staje się punktem zwrotnym, momentem przełomowym. Pamiętam cały czas, jak liczono minuty bez gola drużynie Jerzego Engela. A potem przyszło spotkanie z Ukrainą na wyjeździe, wygrane 3-1, i od tego zaczęła się seria bardzo dobrych meczów - zakończona awansem w cuglach na mistrzostwa świata. Bardzo bym sobie życzył, żeby podobna historia powtórzyła się teraz. Wierzy pan, że może do tego dojść jeszcze w trakcie Euro 2020? - Przed każdym meczem powtarzam sobie, że może w końcu trener Sousa trafi z taktyką i doborem zawodników. Nie inaczej jest teraz, przed starciem z Hiszpanią. Może tym razem skroi wszystko idealnie na miarę i sprawimy niespodziankę. Hiszpania to nie jest na razie jakiś dream-team. To było widać już w marcowych meczach eliminacyjnych. Remis u siebie z Grecją, a z Gruzją na wyjeździe wygrana dopiero w doliczonym czasie. Szwecja przed paroma dniami też pokazała, że można z tymi piłkarzami powalczyć nawet o zwycięstwo, mimo że nie była zespołem lepszym. Gdyby Berg trafił do pustej bramki, trzy punkty zapisaliby po swojej stronie ci, którzy przez większą część spotkania tylko się bronili. Szybko zapominamy, że chodzi o tych samych Hiszpanów, którzy jesienią w Lidze Narodów rozbili Niemców 6-0. Ale widzę, że w sobotę wieczorem nie spodziewa się pan rzezi... - Tak naprawdę sam nie wiem, czego się powinniśmy spodziewać. Jestem nieustannie zaskakiwany przez selekcjonera, podobnie jak kibice, ciągle innym pomysłem na grę i zmieniającym się składem personalnym. Chciałbym poczuć wreszcie odrobinę satysfakcji po meczu drużyny narodowej, a nie tylko rozczarowanie. Hiszpanie rozbili Niemców, ale trzeba już powoli zapominać o tym, co się działo więcej niż pół roku temu. Zwróciłbym uwagę bardziej na to, że nasz najbliższy rywal ma stosunkowo niską średnią wieku (tylko cztery zespoły w turnieju są młodsze - przyp. red.). W tej drużynie jest kilkunastu zawodników, którzy mają na koncie mniej niż 20 meczów w reprezentacji. To plus i minus jednocześnie, bo takie zespoły są nieobliczalne - mogą zrobić coś wspaniałego, ale mogą też zaliczyć bardzo przykrą wpadkę. Gdziekolwiek jesteś, słuchaj meczu na żywo! - Relacja live tylko u nas! Tymczasem my debatujemy od poniedziałku, co zmienić przed meczem w Sewilli, żeby wyjść z tej konfrontacji z twarzą. Ustawienie czy jednak personalia? - Myślę, że nie wchodzi w grę asymetryczne ustawienie defensywy - czyli gra z wysoko zawieszonym bocznym obrońcą w fazie ataku. Tych faz przejściowych musimy się spodziewać bardzo niewiele, posiadanie piłki będzie po stronie Hiszpanów. Może nawet w około 75 procentach, podobnie jak w ich meczu ze Szwecją. Potrzebujemy więc stabilnej i szerokiej formacji obronnej. Co się kryje za tym stwierdzeniem? - Trójka stoperów i dwójka wahadłowych, ale takich, którzy potrafią też bronić, nie tylko atakować. Chodzi o to, żeby ta obrona nie sprawiała im przykrości, żeby nie bronili "za karę". Na środku obrony do Kamila Glika i Jana Bednarka można by dokooptować Tomka Kędziorę, który bardzo mi się podobał w meczu z Islandią. Pytanie, kogo ustawić przed formacją defensywną i kto ma wspomagać "Lewego" z przodu. Pole manewru nie wydaje się szerokie. - Jakub Moder, Mateusz Klich i Karol Linetty - a do "Lewego" można dorzucić Karola Świderskiego. Albo zagrać 5-2-3, zostać dwójką w środku, a do pierwszej linii dać dwóch szybkich skrzydłowych, na przykład Jóźwiaka i Płachetę. Tylko nie wiem, czy w takim meczu ten drugi dałby radę. Ale gaz ma nieprawdopodobny. Do kontry byłby dobry. A ile warta może być ta boiskowa bezczelność Jakuba Świerczoka, o której słyszymy od kilku tygodni? - Na czym ona właściwie polega? - Prawdopodobnie na tym, że Kuba nie rozróżnia reprezentanta Hiszpanii od reprezentanta Andory. Przeciwko obu podejmie na boisku takie same decyzje i zagra dokładnie tak samo. - W porządku. Tylko że w sobotę jakieś trzy czwarte meczu spędzi 70 metrów od bramki przeciwnika. Ale może selekcjoner uzna, że obok "Lewego" właśnie taki zawodnik się przyda i będziemy bazować na kontratakach w ich wykonaniu - ze wsparciem wahadłowych. Jeśli żaden wariant nie wypali, w trzecim meczu grupowym będziemy bronić już tylko honoru. Tymczasem prezes Zbigniew Boniek ogłosił, że nie zwolni Paulo Sousy i to z nim kontynuować będziemy walkę o awans do mundialu w Katarze. Taki komunikat, wygłoszony akurat w tak trudnym momencie, wygląda trochę jak naklejanie plastra na zwichnięty łokieć. - Nie jestem zwolennikiem szybkiego zwalniania trenerów, bo uważam, że każdy powinien mieć szansę na pokazanie tego, co ma do zaoferowania. Sousa został postawiony w trudnej sytuacji, miał mało czasu, żeby ten zespół poznać. Nie objął reprezentacji Anglii czy Francji, w których grają wszystkim znani zawodnicy. Znał pewnie Roberta, znał Wojciecha Szczęsnego, o pozostałych gdzieś tam słyszał. Ale o ich wadach i zaletach wiedział niewiele, o ich charakterach tym bardziej. Mimo to podjął wyzwanie. - Tyle że od początku zabrał się dziwnie za budowanie tego zespołu. Nie stworzył żadnych fundamentów, zadawał masę pytań, na które szukał odpowiedzi również w meczach o stawkę, żonglował nieustannie nazwiskami i systemami gry. Jedenastka na Słowację zaskoczyła nie tylko rywala, ale również kibiców i samych kadrowiczów. Tak jak powiedziałem, praca portugalskiego selekcjonera jest bardzo chaotyczna, ale mimo to nie przekreślałbym już dzisiaj jego przyszłości. W ostatnich dniach to jeden z niewielu tak stonowanych głosów. - Bo my często w Polsce próbujemy rozwiązywać problemy tylko radykalnymi zmianami i nowymi pomysłami. A czasem trzeba mieć po prostu więcej cierpliwości. Jeśli podejmujemy decyzje i wybieramy ludzi, to potem trzeba zakasać rękawy i ciężko pracować. Co jakiś czas należy dokonać oczywiście ewaluacji, oceny postępów, ale nakreślonego planu się trzymać. Dlatego nie jestem zwolennikiem zwalniania Sousy. Jeśli prezes Boniek mówi, że ma do niego zaufanie, to wypada w to wierzyć. Inna sprawa, że takich deklaracji w futbolu jest mnóstwo. A realia? Bywają różne. Dzisiaj jesteś, za dwa tygodnie cię nie ma. Rozmawiał Łukasz Żurek Kwestionariusz - zobacz najnowsze wywiady w cyklu Interii