Bush mówi: to nie chodzi już tylko o Irak, to chodzi o wartości uniwersalne. I jest to koncepcja, która ma mu zjednać zwolenników w jego politycznych ambicjach w następnych 4 latach i usprawiedliwić interwencję militarną, która pochłonęła życie ponad 1300 amerykańskich żołnierzy. Rzecz jasna: nie wszystkim w Waszyngtonie to się podoba. Samo przemówienie inauguracyjne przerwało kilku demonstrantów, zaś prezydencka limuzyna przyspieszyła zmuszając ochroniarzy do galopu, kiedy w kierunku prezydenta posypały się... kulki śniegu. "Washington Post" pisze o przepaści między retoryką inauguracyjną Busha, a realną amerykańską polityką zagraniczną: Chiny to sprzymierzeniec amerykański w naciskach na Północną Koreę. Ale Chiny to przecież ciemiężyciel własnego narodu. Podobnie Putin to sprzymierzeniec Ameryki, choć z roku na rok przykręca rosyjskiej demokracji śrubę. Myślę, że mowa prezydenta jednak się broni, wychodząc ponad istniejący czas i ponad istniejące pokolenia. Jest szkicem przyszłości, może nieco idealnej, ale jednak możliwej przyszłości. Mariusz Max Kolonko, Waszyngton