Autobus wiozący 33 pasażerów wjeżdża do miasta Ningshan w centralnej części Chin, nieopodal owianej złą sławą prowincji Hubei. Nagle jedna z osób traci przytomność, pada na ziemię i umiera na miejscu. To robotnik, który jechał z prowincji Junnan do pracy w nadmorskiej prowincji Szantung. Służby przeprowadzają szybko testy na obecność koronawirusa w jego organizmie, które dają wynik negatywny. Okazuje się jednak, że mężczyzna zmarł z powodu zakażenia, ale nie korona a hantawirusem. Pozostali pasażerowie feralnego autobusu również zostali przebadani. Wyników nie podano jeszcze do wiadomości publicznej. Informacja o tym zdarzeniu natychmiast obiegła cały świat. Pierwsza reakcja? Oczywiście strach. Ledwo wytrzymujemy walkę z COVID-19, a możliwe, że nadciąga coś gorszego. Bo śmiertelność chorób wywołanych hantawirusami u ludzi wynosi około 50 proc., a objawy są o wiele bardziej drastyczne - krwawe wybroczyny, dreszcze, zapalenie spojówek, wymioty czy obrzęk płuc. Jednak eksperci na całym świecie zareagowali od razu, próbując uspokoić opinię publiczną: hantawirusy, według aktualnej wiedzy, nie przenoszą się z człowieka na człowieka. Pierwszy znany przypadek epidemii hantawirusa zaobserwowano podczas wojny koreańskiej, kiedy to 3 tys. amerykańskich i koreańskich żołnierzy zapadło na dziwną chorobę, objawiającą się ostrą gorączką, niewydolnością nerek, krwawieniem i wstrząsami. Około 300 z nich zmarło. Po wielu latach badań w roku 1978 udało się wyizolować wirusa, którego nazwano "wirusem rzeki Haantan" (od nazwy koreańskiej rzeki, skąd pochodziła mysz, od której pozyskano próbkę). W następnych latach odkryto kolejne szczepy, dlatego dla porządku wprowadzono ogólną nazwę dotyczącą całej grupy: hantawirusy. Oprócz szczepu pochodzącego od myszy znad rzeki Haantan do najczęściej występujących szczepów zalicza się także wirus Sin Nombre, wirus kanału Czarnego Strumenia, wirus Bayou i wirus Andów. Wszystkie mają jedną wspólną cechę - ich rezerwuarem są gryzonie, głównie myszy i szczury. To one przenoszą groźne wirusy i to od nich można się nimi zarazić. Do infekcji dochodzi przy kontakcie z wydzielinami albo produktami przemiany materii gryzoni. Wirus może dostać się do organizmu człowieka przez układ oddechowy, pokarmowy, a także przez uszkodzoną skórę. Mówiąc konkretniej, aby zarazić się hantawirusem od zwierzęcia-nosiciela, trzeba wdychać kurz lub wypić wodę z jego odchodami czy śliną, ewentualnie zostać przez niego ugryzionym. Istnieje jeszcze jedna możliwość, swoją drogą taka, która doprowadziła do epidemii COVID-19. Można mianowicie zjeść nosiciela, co wbrew pozorom w Chinach zdarza się częściej, niż mogłoby się wydawać. W ten sposób każdego roku dochodzi nawet do 100 tys. przypadków zakażenia hantawirusowego w samych Chinach. Przypadek robotnika z Junnan nie był więc niczym nowym. Infekcja prowadzi głównie do dwóch chorób: gorączki krwotocznej z zespołem nerkowym (na którą chorowali m.in. żołnierze podczas wojny koreańskiej) oraz hantawirusowy zespół płucny. Nazwy obu schorzeń są na tyle obrazowe, że chyba nie trzeba tłumaczyć, na czym polegają. Istotne są za to dwie inne informacje - jedna zła, druga dobra. Pierwsza: zakażenie hantawirusowe jest bardzo niebezpieczne, bo aż połowa przypadków u ludzi kończy się śmiercią. Druga: w przeciwieństwie do SARS-nCoV-2 na znane nam hantawirusy istnieją szczepionki. Do tego duetu należy dodać jeszcze to, co zostało wspomniane wcześniej, czyli fakt, iż hantawirusy nie przenoszą się z człowieka na człowieka, a przynajmniej jak na razie tego nie robiły. W historii był tylko jeden taki przypadek - w Argentynie, w roku 1996. O ile choroby wywołane hantawirusem faktycznie sieją spustoszenie w ludzkim organizmie, o tyle panika z powodu najnowszych wieści z Chin wydaje się bezzasadna. Póki co należy skupić się na walce z epidemią koronawirusa - ta jest jak najbardziej realna i wygląda na to, że długo nie da nam spokoju. ***Zobacz także***