To całkiem zasadne pytanie w obliczu wojny toczonej o politykę zagraniczną, a zwłaszcza o Annę Fotygę. Mój sąsiad w "Interii" uważa, iż nie warto toczyć wojny o nominację pani Fotygi, bo stanowisko ambasador przy ONZ nie jest zbyt ważne, a dla świętego spokoju i podpisania innych nominacji rząd mógłby ustąpić. Konrad Piasecki powtarza tym samym motywacje, które kierowały duetem Sikorski-Tusk, kiedy się na wystawienie tej kandydatury zgadzali. Jest również oczywiste, że posłowie Platformy Obywatelskiej głosujący w sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych zastosowali ten sam szablon rozumowania. Podejrzewam też, że mieli stosowne instrukcje od kierownictwa PO, by pani Fotygi nie dręczyć zbyt dociekliwymi pytaniami. Tyle, że do tanga trzeba dwojga, a pani minister zamiast tanga odstawiła solówkę z trepaka. Z jej wypowiedzi wynikało mniej więcej tyle, iż polityka rządu jest fatalna i zasadniczo się z nią nie zgadza, a poza tym rząd w dziedzinie polityki zagranicznej nie ma nic do powiedzenia i jako ambasador będzie słuchała poleceń prezydenta. Pytania o reformę ONZ zbyła kilkoma zdaniami, długo natomiast rozwodziła się nad własnymi zasługami wprowadzając do polskiego języka satyry politycznej frazę o "legendarnej Annie Fotydze" witanej przez rozentuzjazmowane ludy Afryki. Tym samym pani minister postawiła znak zapytania przy rozumowaniu streszczonym przez Piaseckiego. Bo zupełnie świadomie eskalowała konflikt przenosząc go z płaszczyzny debaty o jej kompetencjach na płaszczyznę polityczną. Zgoda na jej wyjazd do Nowego Jorku oznacza zgodę na to, by ambasador prowadził politykę niezależną od rządu. Co więcej, że na największym politycznym targowisku - bo taka jest rola ONZ we współczesnym świecie - będzie sprzedawał czarną legendę o Tusku "o wilczych oczach". Brak zgody grozi piramidą obciachu w postaci całkowitego zamrożenia polskiej służby dyplomatycznej w arcyważnym momencie poprzedzającym naszą prezydencję w Unii Europejskiej. Troskę o rozwiązanie tej kwadratury koła pozostawiam wszakże Radkowi Sikorskiemu. Jego cyrk, jego małpy. Przy tej okazji jednak warto wrócić do pytania postawionego na wstępie, o zadania ambasadora. Przecież we współczesnym świecie ciągłych podróży i spotkań , Internetu i telekonferencji ambasador nie zajmuje się wielką polityką. Tę załatwiają premier i ministrowie. Szef placówki dyplomatycznej ma w zasadzie dwa zadania. Przygotowywać grunt pod rozmowy rządowe oraz (przede wszystkim) prowadzić umiejętny PR swojego państwa w kraju urzędowania. To zaś grozi nadwagą, a w niektórych krajach także marskością wątroby. Każdy kto choćby otarł się o dyplomację wie, że po paru miesiącach ambasadorowania człowiek dostaje alergii na kawior i łososia a słysząc słowa: "przyjęcie, bankiet lub wernisaż" ma nieodpartą potrzebę siedzenia w piwnicy. Po czym setny raz wbijając się w smoking i lakierki idzie rozdając uśmiechy i wizytówki z orzełkiem, zachwyca się lokalnymi alkoholami (o smaku trucizny na skorpiony) oraz urodą dam w rzeczywistości przypominających pułk dragonów po przejściach. Od czasu do czasu wyciąga z więzień Polaków albo klajstruje kryzys wywołany niemądrymi tekstami prasowymi. W wolnych chwilach wypija setkę kaw z przedsiębiorcami namawiając ich do inwestowania w Polsce i powtarzając, że "ściernisko to przyszłe San Francisco". Zmierzam do tego, że współczesna dyplomacja na najwyższym szczeblu wymaga nieustannego uśmiechu, empatii, udzielania setek wywiadów, inspirowania prasy i zdolności do kompromisu. Szczególną perspektywę stwarza jednak nasze członkostwo w Unii Europejskiej i polskie w niej przewodnictwo w roku 2011. Obok PR ambasadorowie, którzy wyjeżdżają, teraz będą mieli okazję prowadzenia prawdziwej polityki. Na całym świecie obowiązuje bowiem zasada współpracy ambasadorów UE. A ambasador prezydencji przewodniczy całej grupie unijnych dyplomatów w danym kraju. Krótko mówiąc na pół roku nasza siła oddziaływania w poszczególnych państwach (i organizacjach) staje się zwielokrotniona o możliwości całej Unii. Szczególnie w miejscach odległych możemy załatwić sprawy, które są dla nas ważne korzystając z narzędzi prezydencji. Warunkiem skuteczności jest jednak to, bu polski ambasador miał w swoim miejscu urzędowania autorytet, kontakty i pomysł na działanie. Nie powinien być wysyłany na dwa tygodnie przed prezydencją. I nie powinien być osłabiony przez polską wojnę wewnętrzną. Na razie - bo przecież sprawa Fotygi to ledwie wierzchołek góry lodowej - zmierzamy sprawnie do zmarnowania kolejnej dobrej dla polski koniunktury. Jerzy Marek Nowakowski