Zawiozłem dwóch biskupów z Polski na konferencję odbywającą się w Watykanie. Miałem też zanieść listy do ośrodka polskiego na Via Pfeifer - to uliczka bardzo blisko placu św. Piotra. Słyszałem za plecami szum, jaki powstał na placu, gdy pojawił się tam Jan Paweł II. Oddałem szybko te listy i wracam na plac. Nagle poczułem, że ten szum, ten gwar jest jakiś inny. Za dużo syren. Helikopter nad Placem. Zobaczyłem, jak w moją stronę biegnie płacząca Włoszka. Krzyczała, że był zamach na życie Ojca Świętego. Pognałem na Plac, dzieciaki chowały się przerażone pod krzesła. Ludzie mdleli. Między nimi biegali ratownicy ze służb maltańskich z noszami. Dotarłem jakoś do podium, gdzie już o. Kazimierz Przydatek modlił się z ludźmi. Groza na Placu Pielgrzymi z Polski postawili na pustym tronie obraz Matki Bożej Częstochowskiej, przywieziony wówczas w darze. W pewnym momencie, nie wiadomo skąd, powiał mocno wiatr i ten obraz z hukiem spadł z tronu. Przez plac przeszedł jęk grozy. Ludzie sądzili, że to znak, iż papież właśnie skonał... Na szczęście cały czas były informacje, że Papież jest operowany, że żyje. Modliliśmy się wtedy najżarliwiej, jak tylko można. Nie wiem, ile czasu minęło, robiło się już ciemno, gdy nagle dotarło do mnie, że muszę tych dwóch księży biskupów z Polski odebrać, że pewnie na mnie zniecierpliwieni czekają. Poszedłem do auli, okazało się, że konferencja jeszcze trwa. Podszedłem do bp. Szymeckiego i pytam, czy wie, co się stało na zewnątrz. Niemożliwe mi się wydawało, żeby biskupi tak spokojnie siedzieli, gdy do papieża strzelano. Biskup Szymecki natychmiast wszedł na mównicę i powiedział, co się wydarzyło. Biskupi momentalnie na kolana... Nawet mężczyźni płakali Z tego czasu brat Marian pamięta jeszcze jeden moment, gdy wkrótce po zamachu otwarto okno papieskiego apartamentu i zrzucono z niego dywanik. Tłum obecny na placu zamarł. I wtedy z tego okna dał się słyszeć z taśmy słaby, zbolały głos papieża, który mówił, że przebacza człowiekowi, który do niego strzelał. Nawet mężczyźni płakali. Słychać było ciszę, gołębie i plusk wody spadającej z fontanny. Trudno nie zadać tego pytania właśnie bratu Marianowi, kierowcy od lat jeżdżącemu po Rzymie, jak on skomentuje wyczyn kierowcy karetki. Wyczyn nazywany cudem. Wielokrotnie pokonywałem tę samą trasę: z Watykanu do kliniki. Przejechanie jej w czasie, w jakim zrobił to tamten kierowca, jest niemal niewykonalne. Dobry kierowca pokona ten dystans w czasie od 40 minut do godziny, w zależności od pory dnia. A 17 to godzina szczytu. Czyli warunki trudne. A on tę trasę "przeleciał" w 20 minut. Tego dnia na placu św. Piotra dyżurowała nowiutka karetka, w której, jak się okazało, pechowo zacięła się syrena alarmowa. Rannego papieża przeniesiono natychmiast do drugiej. Tam z kolei nie zadziałały zaczepy od noszy. W takim transporcie pacjent "fruwałby" pod sufit. Roli amortyzatora podjął się momentalnie brat Kamil, człowiek o dość solidnej posturze, blokując przestrzeń między noszami a drzwiami karetki. Zobacz raport specjalny "Jan Paweł II" Archiwum