Jeszcze kilka dni temu, na początku tygodnia wydawało się, że inauguracyjna runda sezonu Formuły 1, czyli wyścig o Grand Prix Australii w Melbourne, odbędzie się bez poważniejszych problemów. Wszystkie zespoły były na miejscu w pełnej gotowości do startu. Sytuacja zmieniła się, gdy podano informację, że członkowie kilku zespołów zostali odizolowani i czekają na wyniki testów na obecność koronawirusa. Gdy u jednego z pracowników McLarena test dał wynik pozytywny, ekipa z Woking wycofała się z wyścigu. Wydawało się wówczas, że decyzja o odwołaniu pierwszej rundy sezonu jest bliska, ale FIA i Liberty Media zwlekały dosłownie do ostatnich minut przed rozpoczęciem pierwszego treningu, walcząc, aby wyścig się odbył. Ostatecznie jednak musiały się poddać, narażając się na wiele negatywnych opinii i wręcz hejt w internecie. Czy w pełni zasłużony? Trudno się nie zgodzić, że oczekiwanie było dla wszystkich irytujące i za długie. Przynajmniej o dobę. Z drugiej strony można zrozumieć desperackie próby ratowania inauguracyjnej rundy. Porównania z innymi seriami, które wcześniej odwołały swoje wyścigi, są chybione. Dotyczy to zwłaszcza Formuły E, która ze sporym wyprzedzeniem odwołała dwa kolejne wyścigi w Chinach i we Włoszech czyli akurat w dwóch krajach, gdzie liczba zachorowań jest największa. Każda seria ma swoją specyfikę i swoje problemy. Nie brakuje opinii, że Liberty Media poniosło gigantyczne straty wizerunkowe, które przełożyły się na spadek wartości akcji spółki o mniej więcej 20 proc. Warto jednak zauważyć, że podobny los spotkał kursy wszystkich akcji na giełdach całego świata. Trudno oszacować, jaki wpływ na wartość spadku miały względy wizerunkowe, a w jakim stopniu akcje Liberty Media po prostu popłynęły z prądem czyli trendem rynkowym. Najnowsze wiadomości o Robercie Kubicy! Liberty Media od początku swojego zaangażowania w Formułę 1 spotyka się często z krytyką swojej filozofii zarządzania królową sportów motorowych. Niekiedy jest to krytyka uzasadniona. W tej konkretnej sytuacji trudno o jednoznaczną ocenę. Skoro zwlekano z decyzją, musiały być powody. Okoliczności zmieniały się z godziny na godzinę. Nikt nie mógł przewidzieć, że sytuacja rozwinie się w taki sposób. Niełatwo jest podjąć decyzję, gdy trzeba pogodzić interesy wszystkich stron, interesy zarówno krótkoterminowe jak i perspektywiczne. Nie znając wszystkich okoliczności i realiów łatwo jest wygłaszać dosadne, nie zawsze sprawiedliwe opinie. Kilka godzin po odwołaniu Grand Prix Australii ogłoszono, że identyczny los spotka także dwa kolejne wyścigi w Bahrajnie i Wietnamie, czego zresztą w tej sytuacji można było się spodziewać. O odwołaniu Grand Prix Chin wiemy od kilku tygodni, a zatem sezon mógłby rozpocząć się wyścigiem w Holandii w maju, ale już mówi się o bardzo prawdopodobnej zmianie daty także tej rundy. Kiedy zatem rozpocznie się sezon Formuły 1? Odpowiedź na to pytanie jest tylko jedna: nikt tego nie wie. Albo inaczej: wtedy, gdy sytuacja wróci do normy, a wirus zostanie opanowany. Możemy próbować zgadywać i snuć domysły. Optymistyczne scenariusze mówią o maju, bardziej realny wydaje się czerwiec. FIA już pracuje nad planem awaryjnym i to zapewne w kilku wariantach. Liczba weekendów w roku jest ograniczona. Na pewno już wkrótce rozpoczną się wyjątkowo trudne negocjacje z promotorami wyścigów i zespołami. Zapewne nie będzie sierpniowej przerwy w kalendarzu. Spekuluje się, że być może sezon zostanie przedłużony poza rok 2020. Trzeba będzie uwzględnić wiele czynników, choćby kwestie pogody. W Silverstone, Spa czy Zandvoort można ścigać się właściwie tylko przez kilka miesięcy w roku, powiedzmy najpóźniej do października. Tory znajdujące się w strefach cieplejszego klimatu są bardziej "tolerancyjne", ale z kolei w strefie podzwrotnikowej czy równikowej trzeba liczyć się z porą deszczową, bądź też zbyt wysokimi temperaturami. Twórców nowego kalendarza, bo będzie to tak naprawdę zupełnie nowy kalendarz, czeka niełatwe zadanie. W trakcie niezwykle skondensowanego sezonu ludzie w zespołach będą padać ze zmęczenia, bo wyścigi będą odbywać się po tygodniu. Logistyka będzie prawdziwym koszmarem. Warto przypomnieć, że mówimy wciąż o wariancie optymistycznym. Wystarczy, że walka z wirusem przeciągnie się o kilka miesięcy i... wtedy nikt nie wie co będzie dalej. Bądźmy szczerzy. Jest i scenariusz najgorszy. Jeżeli nie będzie możliwości rozpoczęcia rywalizacji do jesieni, nie można wykluczyć, że za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat w annałach Formuły 1 przy roku 2020, w sezonie okrągłej 70. rocznicy pierwszego wyścigu (13 maja 1950) znajdzie się adnotacja "sezon odwołany z powodu epidemii koronawirusa". Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. Ale - jak mówią Anglicy - hope for the best, prepare for the worst... Obok kalendarza problemem jest wdrożenie nowych przepisów technicznych w 2021 roku, które w tej sytuacji stoi pod znakiem zapytania. W sytuacji, gdy fabryki będą zamknięte przez parę tygodni a może nawet miesięcy, scenariusz zakładający przesunięcie nowych przepisów na kolejny sezon wydaje się prawdopodobny. Pomimo falstartu tegorocznego sezonu Formuły 1, ciąg dalszy nastąpi. Prędzej czy później, powrócimy do ścigania. Tylko nikt nie wie, kiedy i gdzie. A ponieważ nie mamy na to żadnego wpływu, na razie więc zatroszczmy się o siebie. Zostańmy w domach i cierpliwie czekajmy. Grzegorz Gac