Grzegorz Bogdał jest autorem scenariuszy do filmów krótkometrażowych. "Floryda" to jego debiut książkowy, wcześniej publikował swoje opowiadania w "Chimerze" i "Twórczości". "Floryda" ukazała się na rynku na początku lutego i szybko zdobyła sympatie recenzentów i czytelników. We współpracy z wydawnictwem Czarne przygotowaliśmy dla państwa kilka egzemplarzy książki. Aby zdobyć jeden z nich, wystarczy zmierzyć się z poniższym pytaniem konkursowym. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu historii sobowtóra Freddiego Mercury'ego. Przeczytaj fragment książki "Floryda" O tym, że jestem sobowtórem Freddiego Mercury’ego, dowiedziałem się pod koniec lat osiemdziesiątych od niedorozwiniętej Renatki. Miała dwadzieścia kilka lat, żółte zęby i tłuste uda wciśnięte w zmechacone getry. Zalatywało od niej jak z pustej puszki po sardynkach, śmiała się na wdechu i przynajmniej raz w miesiącu proponowała, abym został jej mężem, a ja nigdy nie odmówiłem. Zanim mnie uświadomiła, nie miałem pojęcia, że Freddie w ogóle istnieje. Ale też wpatrzone w niego miliony fanów nie wiedziały, że gapią się na Kazimierza Bednarza, zamieszkałego w Krakowie, operatora wózków widłowych w państwowym zakładzie produkcji chemii gospodarczej Kolor, nałogowego palacza, krótkowidza, smakosza grzybów, zwłaszcza w śmietanie, i męża Cecylii oraz ojca Agaty. Ta Renatka mieszkała za ścianą z rodzicami, Heniem i Basią. Kiedy się zdenerwowała, podduszała ojca, a on, mimo że był z niego kawał byka, pozwalał jej na to, bo miała wadę serca i w każdej chwili mogła umrzeć. Po osiedlu chodziły plotki, że Renatka urodziła się opóźniona dlatego, że jej rodzice są rodzeństwem. Nigdy w to nie wierzyłem, chociaż Baśka rzeczywiście wyglądała jak starsza siostra Henia. Często nas do siebie zapraszali na niemieckie przysmaki, kolorowe alkohole i wideo. Henio miał układ z celnikami, od których skupował zarekwirowane towary z przemytu i puszczał je w obieg. Szczegółów nie znam, nigdy nie dał się pociągnąć za język. Cecylia śmiała się z upośledzenia Renatki, fryzur Baśki i z tego, że Henio się zacinał, gdy wypił, ale chodziła do nich, żeby móc im zazdrościć kuchenki mikrofalowej, szamponów i keczupów, które dotąd widziała jedynie w katalogach niemieckich domów handlowych, leżących na stoliku u fryzjerki. Unikała wizyt u sąsiadów wyłącznie wtedy, kiedy miało przyjść więcej ludzi, bo chciała mieć ich na wyłączność, a sama być gościem specjalnym, którego namawia się długo i nieszczerze. Podczas jednej z prywatek Renatka siedziała obok mnie, ciągnęła za rękę i marudziła, a głos miała bełkotliwy jak na nagraniu puszczonym w zwolnionym tempie, żebym poszedł do jej pokoju, bo przygotowała niespodziankę. Miała swój magnetowid, proszę sobie wyobrazić, w latach osiemdziesiątych, oglądała wszystko jak leci, po polsku czy nie, wykręcałem się, a ona nie odpuszczała, aż wreszcie Baśka ją wyrzuciła. Przy mojej żonie nie miała dla Renatki litości. Zrobiło mi się jej żal, to jednak też człowiek, i potem, po wyjściu z kibla, zajrzałem do jej pokoju. Siedziała bokiem przy oknie, z łokciem na parapecie, po którym kręcił się chomik, i z głową opartą na dłoni, sypał gęsty śnieg, pierwszy tej zimy, i nie wiem, może to kolorowa poświata od lampek na choince, a może to, że byłem na gazie, ale wyglądała jak normalna, młoda kobieta, a nie jak debil. Zastukałem w futrynę. Co mi chciałaś pokazać, zapytałem. Wrzuciła chomika do akwarium i uklękła przed telewizorem, ale tak, jak się klęczy w kościele, z dupą na piętach. Kazała mi zamknąć oczy, dopóki nie przewinie do początku. Nie umiała inaczej niż na podglądzie. Już? Jeszcze nie. Gdyby ją rodzice zostawili ulicę obok, toby nie trafiła do domu, dlatego przed każdym wyjściem zawieszali jej na szyi adresatkę jak dla psa. Nie otwieraj, wszystko widzę. Nie pamiętała też swojego nazwiska i wieku, nie miała koleżanek ani kolegów, nigdy nie była nad morzem, bała się gołębi i wywróciła moje życie do góry nogami. A ja na kolanach zebrałem bilon, który wysypał się z kieszeni, i nie zostawiłem dla niej ani grosza. Już, powiedziała i klepnęła miejsce na dywanie obok siebie. Usiadłem. Poszło. Pewnie dobrze to pan zna, skoro się zajmuje tym tematem. Wideo, kaseta, akcja. Dwa miasta pokazane z samolotu albo helikoptera, jedno na górze, drugie w dole, między nimi szeroka rzeka. Domy, kościoły, hala dworca. W tle czyjś śpiew, rozwlekły i w dziwnym języku, a kiedy się kończy, słychać brawa, gwizdy i piski, na ekranie pojawia się słowo MAGIC. Zaczyna się nowa muzyka, jak z syntezatora, wiatr targa flagą z herbem, z prawej wjeżdża napis QUEEN IN BUDAPEST, po nim lista nazwisk, trzecie to Freddie Mercury, teraz wiem, widziałem już setki razy to nagranie, ale wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Stadion, bieżnia, długie ławki. Perkusja wybija rytm: pam pam pa pa pa pam. Robotnicy budują scenę, na ławkach przybywa widzów, obraz zapierdala jak chomik w kołowrotku, widownia pełna, widok z góry, wieczór, światła nad stadionem, kamera i dźwięki coraz wyżej. Renatka łapie mnie za rękę i śmieje się, nagle talerze, bębny, ostre gitary, na scenę energicznie wkracza facet z wysoko uniesioną prawą ręką, trzyma w niej statyw z mikrofonem, ale wygląda raczej jak olimpijczyk z pochodnią, jest zwinny i mocny, cały ubrany na biało-czerwono, kurtka, spodnie, podkoszulek, zasuwa od lewej do prawej, kroki stawia raz drobne, a raz długie, jest precyzyjny jak niemiecki cyrkiel, podnosi ręce, wybija rytm nogą, kamera pokazuje z bliska jego twarz, gdy śpiewa, krótkie włosy, pot i wąsy, niedobrze mi, jak na niego patrzę, i dalej nic mi nie świta, chociaż serce bije szybciej, aż dopiero Renatka mówi: to ty.