Zespół Marillion obdarzony jest w Polsce sporym kultem: w latach 80. grupa stała się prekursorem nowego stylu nazywanego rockiem neoprogresywnym, bazującym na sentymencie do odchodzącego w cień klasycznego progrocka. Największy sukces odnieśli albumem "Misplaced Childhood", z którego pochodzi ich największy przebój, "Kayleigh". Popularność zyskali również dzięki teatralnemu charakterowi koncertów, przez który to czynnik porównywali byli do Genesis z ery Petera Gabriela. W 1988 roku, po nagraniu czterech wspólnych płyt, z zespołu odszedł Derek Dick, znany pod pseudonimem Fish - kompozytor i niewątpliwy lider grupy w pierwszym okresie jej działalności. Wokalista poświęcił się solowej twórczości, która zaowocowała dziesięcioma albumami studyjnymi. Co ciekawe, muzyk darzy Polskę bardzo dużym sentymentem: jego albumy koncertowe nagrywane były między innymi w Krakowie, w Przemyślu oraz w Warszawie. W 2015 roku Fish zapowiedział zakończenie kariery, które nastąpić ma po trasie koncertowej związanej z promowaniem "Weltschmerz" - następcy "A Feast of Consequences" z 2013 roku. Mijały jednak lata i "Weltschmerz" dalej było nieobecne na półkach sklepowych, a jedyne informacje, jakie docierały na temat płyty, to przesunięcia terminów jej wydania. W końcu wiemy, że album wyjdzie w czerwcu 2020. Co ciekawe, dwa miesiące wcześniej na rynku pojawi się długo oczekiwana reedycja debiutu Marillion, albumu "Script for a Jester’s Tear". Przypominamy, że w tym roku Fish zagra aż 6 koncertów w Polsce: 8 listopada: Artego Arena, Bydgoszcz9 listopada: Stary Maneż, Gdańsk11 listopada: Klub Studio, Kraków12 listopada: Centrum Koncertowe A2, Wrocław13 listopada: Klub Wytwórnia, Łódź15 listopada: Progresja, Warszawa. Rafał Samborski, Interia: Zacznę trochę nietypowo, ale która z książek Tolkiena jest twoją ulubioną? Fish: - Zdradzę ci coś: nigdy nie byłem wielkim fanem Tolkiena. To bardzo zaskakujące, jak na fakt, że twój dawny zespół wziął nazwę od jednej z jego książek. - Kiedy miałem 16 czy 17 lat przeczytałem "Władcę Pierścieni" i uważałem, że jest to książka absolutnie wspaniała. To znaczy, jeżeli chodzi o jego wyobraźnię oraz umiejętność budowania świata, to może byłby to jeden z moich ulubionych pisarzy. Jednak nie czułem nigdy jego stylu, tych "tolkienizmów" i jego twórczość nigdy nie miała wpływu na moje teksty. Część fanów twierdziła, że dzielę z nim pewnego rodzaju wrażliwość, ale to nieprawda. Fantastyka nigdy nie znalazła miejsca w moich wersach. A muzyka nie jest takim twoim światem fantazji? - Nie, zupełnie nie. Przestałem czytać fantasy, kiedy miałem jakieś 18-19 lat, więc nie miało to żadnego wpływu na moją twórczość. Zdecydowanie bardziej wolałem powieści takich twórców jak John Steinbeck albo Cormac McCarthy niż zagłębiać się w fantastyczne światy. Chociaż bardzo lubię książki Philipa K. Dicka, może dlatego, że tak naprawdę są one mocno osadzone w rzeczywistości. Pomimo tego, co mówisz, to jednak można znaleźć pewne podobieństwo między tobą a Tolkienem - tak jak on nie miał ochoty opuszczać wykreowanego przez siebie świata, tak tobie chyba trudno rozstać się z muzyką. Swój ostatni w karierze album, "Weltschmerz", zapowiedziałeś już w 2015 roku i wielokrotnie przekładałeś premierę. Dlaczego trwa to tak długo? - To dość skomplikowana sprawa. Wiesz, kiedy robiłem trasę na trzydziestolecie "Misplaced Childhood", narodziła się idea nagrania "Weltschmerz". Pomyślałem sobie wówczas "Dobra, to jest ten czas, kiedy nagram swoją ostatnią płytę". A potem wydarzyło się naprawdę sporo rzeczy. Mój ojciec zmarł w maju 2016 roku i kompletnie to mną wstrząsnęło. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, do pewnego dnia, sześć-siedem miesięcy później, kiedy obudziłem się w ogrodzie i dotarło do mnie, że mój mózg jest totalnie sparaliżowany. Nie byłem w stanie tworzyć, nic napisać. A to przez to, że straciłem człowieka, który naprawdę wiele znaczył w moim życiu. To całkowicie zrozumiałe. - Do tego doszły jeszcze problemy z moim zdrowiem. Miałem poważną operację na kręgosłupie, potem jeszcze inny, spory zabieg chirurgiczny - to było w marcu 2017. Jeszcze w tym samym roku ożeniłem się, co też przyczyniło się do napięcia harmonogramu. A chociażby w zeszłym roku niemal dwa razy otarłem się o śmierć. Mówisz o swoich doświadczeniach z sepsą? - Tak, leżałem w związku z tym w szpitalu dwa razy. Chociaż wiesz, nie chciałbym sprzedawać tutaj ckliwych opowieści. Sporo rzeczy się wydarzyło, sporo miało się jeszcze wydarzyć, więc ostatecznie okazało się, że ten album był trudny do napisania nie z powodu braku inspiracji, ponieważ "Weltschmerz" od początku miał być wypełniony szpilkami skierowanymi w stronę świata, a nietrudno było takowe znaleźć. To czym dokładnie były te inspiracje? - Pewnego dnia, rok temu, rozmawiałem z trójką moich znajomych i każdy z nich zmagał się z depresją. Jeden z nich powiedział mi na dodatek, żebym włączył telewizor i zobaczył, o czym się mówi. Zauważył, że nas jako społeczeństwo, dopadła niespotykana seria nieszczęść: Donald Trump, globalne ocieplenie, zmiany klimatyczne. I naprawdę trudno od tego wszystkiego uciec, a - co więcej - to miało naprawdę spory wpływ na zdrowie psychiczne tego znajomego. Co więcej, kiedyś w supermarkecie spotkałem osobę, która postanowiła mi się zwierzyć ze swoich problemów, bo nie miała z kim porozmawiać o swoich kłopotach rodzinnych, o problemach w pracy. Tak to wygląda w świecie pełnym bodźców, w którym ludzie zmagają się ze zbyt wieloma trudnościami. Nie wiedzą, jak sobie z tym radzić, zostają z tym sami. Jak odnosi się to, co mówisz, do twojej nadchodzącej płyty? - Kiedy zaczynałem pracować nad "Weltschmerz" nie chciałem pisać o korporacjach, królach i królowych, wielkich biznesach. Chciałem zająć się tym, w czym myślę, że jestem dobry, jeżeli chodzi o warstwę liryczną, czyli obserwacją. Ostatecznie zacząłem więc pisać o zwykłych ludziach funkcjonujących w tym świecie, poświęcałem czas na rozmowy i czytałem ich historie. Tworząc krążek, doszedłem do wniosku, że te wielkie tematy, o których mówiłem, wpływają na ich codzienne, przyziemne życie. Na "Weltschmerz" znajduje się piosenka o samobójstwie, piosenka o depresji, jest też piosenka o relacji, w której ludzie wracają do siebie, utwory o problemach ze zdrowiem, demencji, alkoholizmie. Ale znajduje się też chociażby 16-minutowy utwór o emigrantach z Syrii. To naprawdę trudne, niekiedy wręcz bardzo mroczne tematy, ale wyzwaniem, które sobie postawiłem, było stworzenie z nich czegoś pięknego. Jako inspirację postawiłem sobie film "American Beauty" - abstrahując już od tematu Kevina Spacey'ego i zła, które uczynił. Mówię o samym filmie: traktuje on o takich trudnych tematach jak kryzys wieku średniego, homofobia, waga kłamstwa, ale zestawienie ich razem i potraktowanie z odpowiednią wrażliwością, przyczyniło się do powstania absolutnie pięknego dzieła. Powiem ci, że tych problemów, z którymi się zmagamy aktualnie narosło naprawdę sporo. Wiesz, "White Russian" [piosenka Marillion z 1987 roku - przyp. red.]. To prowadzi do szeregu rozczarowań rzeczywistością, narastających obaw, które ostatecznie złożyły się na tematy poruszane przeze mnie na "Weltschmerz". I podobnie jak "American Beauty" jest to jednocześnie dzieło bardzo mroczne, ale także bardzo piękne. A pisałem przecież o zwykłych ludziach i o tym, jak odnajdują się w tym świecie. Co do obaw, mam wrażenie, że z perspektywy słuchacza dobrze wiedzieć, iż nie jest się jedyną osobą na świecie, której przytrafiają się dane problemy i która myśli w ten sposób. Już to pomaga poradzić sobie z poczuciem samotności. - Tak, mam wrażenie, że trochę o tym jest "Weltschmerz". Pytałeś mnie dlaczego napisanie utworów na tę płytę zajęło mi tak dużo czasu, a dla mnie to była nieustanna walka, chociażby z depresją, szczególnie w latach 2017-2018. Kiedy w końcu udało mi się coś napisać, to okazywało się, że dana piosenka porusza ludzi. Zdałem sobie sprawę, że to dlatego, iż zostawiłem w tych tekstach bardzo dużo siebie. Brałem swoje własne doświadczenia, zdejmując maskę postaci tak jak chociażby Torcha przy pisaniu "Clutching at Straws". Czasami było to trudne, ale się opłacało.