Nie zamierzam jednak narzekać na taki, a nie inny skład całej drużyny sympatycznego (nadal) premiera, bo jak dowiedziałem się od pana prezydenta - wszystko to i tak wina PO. Bo nie chciała, a inni chcieli. I to bardzo, "co widać i słychać". Chciałbym podzielić się radością z pewnego sukcesu jaki polska dyplomacja odniosła na polu, jak to się teraz mówi, walki o przywrócenie pamięci historycznej. Otóż sytuacja z grubsza wyglądała tak: kilka lat temu ustanowiono w Polsce specjalne odznaczenie mające upamiętnić męczarnie tych wszystkich, którzy przeszli przez Sybir. Krzyż Zesłańców Sybiru miał być symbolem naszej pamięci o wszystkich wywiezionych na Wschód. Ale, jak się okazało, na odznaczenie dla sybiraków nie mogli liczyć Polacy z obcym obywatelstwem. I tu zaczyna się historia pana Jana, bohaterskiego weterana armii gen. Andersa i Sybiraka zarazem. Oczywiście, chodzi o to samo odznaczenie, które omyłkowo przyznano gen. Jaruzelskiemu a jak już powszechnie wiadomo zasada przyznawania Krzyża Zesłańców Sybiru jest prosta: wystarczy udokumentować pobyt na zesłaniu i wykazać się patriotyczną postawą w dalszym życiu, żeby nie było jak z Jaruzelskim, który na Syberii był i owszem, ale ma kłopoty z wyjaśnieniem, co dobrego dla Polski zrobił potem. Kiedy wieść o krzyżu syberyjskim dotarła także do polskich kombatantów mieszkających dalej na obczyźnie, jeden z nich, wspomniany już pan Jan, rozpoczął starania o przyznanie tegoż odznaczenia, aby móc później pokazać go nie tylko swoim potomkom, ale i emigracyjnym sąsiadom, dla których II wojna światowa pewnie nie kojarzy się z tak traumatycznymi przeżyciami. Zdawało się, że przyznanie Krzyża jest formalnością - zgodnie z ustawą powinni go dostać wszyscy żyjący sybiracy. Ale to tylko teoria. Pan Jan, który skończył już 82 lata, kiedy chciał złożyć wniosek o odznaczenie, w polskim konsulacie w Edynburgu usłyszał, że MSZ Krzyżem się nie zajmuje. Sprawa wydawała się zwykłym nieporozumieniem, ale jak się okazuje nie dla polskich urzędników. Zaczęły się przysłowiowe schody: a to ochrona danych osobowych i wynikające z tego problemy, a to brak załączników (dobrze, że nie wymagano jakiegoś odręcznego potwierdzenia od sowieckiego komendanta łagru), wreszcie zmiany "w resorcie" i "na urzędzie". Wszystko trwało ponad dwa lata. Właściwe urzędy nękała nawet prasa i dopiero po publikacji w Rzeczpospolitej urzędnicy z MSZ zajęli się wyjaśnieniem sprawy - bo wcześniejsze monity od samych zainteresowanych wcześniej jakoś nie skutkowały. Na szczęście wszystko to już przeszłość - a ponieważ finis coronat opus o całej sprawie pewnie szybko się zapomni, bo przy okazji majowego święta pan Jan Krzyż Zesłańca Sybiru wreszcie otrzymał. Przypiął mu go sam Konsul. Było dumnie, patriotycznie, religijnie i ogólnie poważnie. Szkoda tylko, że przez te parę lat kilku jego kolegów - również zesłańców i weteranów - odeszło na wieczną wartę i przez biurokrację dnia radości nie doczekało. A skoro o szczęśliwym końcu to nie obyło się bez małego zgrzytu - konsulat zapraszając weteranów (pomijam formę w jakiej się to dzieje) zapowiedział, że podczas uroczystości trzeba przygotować się na drobny datek "co łaska". Brak wyjaśnienia o co chodzi z wolnymi datkami sugerował wręcz rzecz nie do pomyślenia - że weterani za przysłowiową akademię będą musieli po prostu zapłacić. Koniec końców okazało się, że podczas spotkania zbierano fundusze na polską szkołę, ale sytuacja w której wyróżniony gość ma płacić jakiekolwiek datki za to, że usłyszy gadkę urzędnika (a nawet samego Konsula) z okazji narodowego święta, a następnie sam uświetni swą obecnością polskie przedstawicielstwo na obczyźnie wydaje się nieco niezręczna. To poddaję pod rozwagę wszystkim, którzy przywracając pamięć myślą głównie o wielkich muzeach, narodowych programach i instytutach. Na początek zacznijmy od szacunku dla ludzi, którzy historię tworzyli. Także tych zwykłych, często żyjących dalej na obczyźnie. Ks. Kazimierz Sowa