To się nie powinno stać, ale się zdarzyło. Podczas wakacji Rycerza Antka rozbolał brzuch. Nie chciał się bawić ani ze starszą siostrą Marysią, ani z młodszą Różą. Ani w ulubionych rycerzy, ani w podróżników. Leżał w łóżeczku i płakał. Jednak już następnego dnia chłopiec znów ruszył na wyprawę brzegiem Liwca. I ani on, ani jego rodzice nie pomyśleli wtedy, że Rycerza Antka czeka nierówny pojedynek. Bo kto by przypuszczał, że gdy pięciolatka boli brzuch, to właśnie atakuje go rak. Wakacje w Urlach skończyły się za szybko. Marysia po raz pierwszy poszła do szkoły. Antek - do przedszkola. Spodobało mu się tam i wszyscy go polubili. Za uśmiech i fantazję, za niespożytą energię, łobuzerski błysk w oku i szalone pomysły, dobre serce i nienaganne maniery, jak na małego rycerza przystało. A najbardziej za te wszystkie rzeczy na raz. Ale pewnego dnia Antek znowu poczuł się gorzej. Płakał. Wieczorem trafił na ostry dyżur warszawskiego szpitala przy ul. Działdowskiej. Dostał zastrzyk i bolało trochę mniej, ale w szpitalu mu się nie podobało. Obco było, dziwnie i pachniało tak nieprzyjemnie. - Dobrze chociaż, że mogliśmy cały czas być przy nim - mówi Dorota. Zawsze miała głęboką pewność, że jej dzieciom nic złego stać się nie może. Katar, ból brzucha albo ospa wietrzna - tak, ale poważna choroba - nie. I wydawało się, że to jej przeświadczenie zwyciężyło. Wkrótce Antek znów czuł się zupełnie dobrze. Wrócił do domu. Niestety, na krótko. Ataki powtarzały się. Scenariusz był ten sam: ból brzucha, szpital, badanie, zastrzyk i decyzja lekarza - zatrzymamy, zobaczymy, co mu jest. - Na początku za każdym razem przekonywaliśmy syna, że tym razem nie zostanie w szpitalu - mówi Dorota. - Potem już woleliśmy nic nie mówić. A Antek nie pytał. I jak rycerz przed kolejną wyprawą - pakował swoje skarby. W metalowym pudełku w kształcie londyńskiego autobusu trzymał listy, obrazki, rysunki, zdjęcia, drobne podarunki od przyjaciół. Bez nich nie jechał. Zaczął oswajać cierpienie, ale stał się też wymagającym pacjentem. - Gdzie mi się siostra wkłuje? Czy to będzie bolało? Co mi będziecie robić? Jeśli odpowiedź była wyczerpująca, sam z odwagą nadstawiał rączkę. Ból podarowany Modliły się o zdrowie Antka jego siostry, inne dzieci w szkole, prosili Boga rodzice. Tylko on sam, gdy wieczorem klękał do pacierza, miał dziesiątki innych intencji. Takich zupełnie błahych i całkiem poważnych. Bo Rycerz Antek wiedział, że na świecie jest dużo rzeczy poukładanych nie tak, jak trzeba. I wierzył, że Pan Bóg może to zmienić. W grudniu lekarze postawili diagnozę. Banalna sprawa - wyrostek robaczkowy. Trzeba operować. Antek był dzielny. - Myślałam, że to oznacza szczęśliwe zakończenie. Gdy syn jeszcze spał w narkozie na sali pooperacyjnej, siedziałam przy nim i dziękowałam Bogu. Powtarzałam, że więcej bym już nie zniosła - mówi Dorota. Ale musiała, bo to był dopiero początek. Po świętach ataki powróciły. Jeszcze częstsze, jeszcze bardziej dramatyczne. Coraz więcej dni spędzonych w szpitalu. Biopsje, gastroskopie, kolonoskopie. Dziesiątki rurek zapuszczanych w głąb coraz bardziej wątłego ciałka, by obalić kolejne diagnozy. Wszystko coraz bardziej bolesne. - Dlaczego ja muszę być w szpitalu? Dlaczego choruję? - pytał Antek.- Synku, a gdyby Pan Jezus spojrzał i spytał, czy Mu pomożesz nieść Jego krzyż, to co byś powiedział? - tłumaczyła mama.- Że tak.- No to On właśnie na ciebie spojrzał. Cierpienia bliskich i swoje problemy Dorota zanosiła do konfesjonału. - Aż pewnego dnia mój spowiednik spytał, czy może odwiedzić Antka - wspomina. Ta wizyta bardzo zmieniła chłopca. - Ksiądz powiedział, że każdy mój ból mogę podarować Panu Jezusowi - podekscytowany tłumaczył potem rodzicom. - Dał mi krzyżyk. Malutki drewniany krucyfiks w zaciśniętej piąstce wędrował z Antkiem do kolejnych pokoi zabiegowych. Wkłucie, cewnik, sonda. Antek całował krzyżyk. -Jezu, ufam Tobie! - wołał. Początkowo szokowało to nawet Dorotę i Sebastiana. Bo człowiek, nawet głęboko wierzący, często wzdryga się przed gestami, które się kojarzą z religijną egzaltacją. - Ale ta dziecięca wiara była jak żywioł. Szybko zrozumieliśmy, że to się dzieje poza nami. Ślepa medycyna Dorota i Sebastian starają się nie myśleć, co by było gdyby. Gdyby lekarze - jak nakazują procedury - już przy pierwszej operacji pobrali wycinki z powiększonych węzłów chłonnych. Czy dziś cieszyliby się Antkiem, gdyby znany onkolog nie stwierdził, że to nie może być chłoniak, bo dziecko by z nim tyle nie przeżyło? Nikt tego nie wie i nigdy się nie dowie. O ostatecznej diagnozie rozstrzygnęła tomografia. Po badaniu Dorota puściła syna, by pobiegł na oddział. Sama poszła jeszcze kupić kawę, nieprzespane noce dawały jej w kość. Szła do windy powoli: kobieta w dziewiątym miesiącu ciąży ze szklanką gorącego płynu. - Proszę pani, proszę pani - dogonił ją młody lekarz. - To jednak nowotwór. Szpital przy ul. Litewskiej był inny. To nie gastrologia, skąd dzieci wychodzą po kilku dniach. Na onkologii śmierć jest codziennością. Kpi sobie z lekarskich diagnoz. Wybiera dzieci dobrze rokujące, pozwalając przeżyć tym, którym nie dawano żadnych szans. W brzuchu chłopca lekarze znaleźli otorbionego, "starego" chłoniaka. - Dobrze, że jeszcze nie rozwinęła się białaczka - pocieszali. - Będziemy leczyć chemią. Rycerz Antek miał dość. Wypadły mu włosy, bolał brzuch, wciąż wymiotował. Coraz więcej było cierpienia, które można podarować Panu Jezusowi. Śmieszny pan pielęgniarz bardzo się denerwował, że Antek wciąż całuje krzyżyk, a na nim przecież tyle bakterii. I po każdym całowaniu brał go i dezynfekował. A Antek czuł się tak źle, że krzyżyk trzeba by właściwie dezynfekować co chwila. W dodatku znów był czerwiec, więc można by jechać do Urli. - Mamo, a na co ja właściwie jestem chory? - spytał. Dorota wytłumaczyła, że on i inne dzieci na tym oddziale cierpią na raka. I że rak to poważna choroba, na którą niektórzy ludzie umierają. To Antek już wiedział, bo chorymi na raka zajmowała się jego babcia Teresa, która była lekarzem w hospicjum i ciocia Wera, która sama miała raka. - Nie mówiłabym ci tego, gdybym nie miała absolutnej pewności, że będziesz zdrowy - podkreśliła mama.- Ale czy ja umrę? - dopytywał się jeszcze Antek.- Wszyscy umrzemy. Ja, tata i ty. Ale tylko Pan Bóg wie w jakiej kolejności.