Choć pięciomilionowa Norwegia przyciąga Polaków wysokimi zarobkami i poziomem życia, na idealnym obrazie tego kraju jest rysa. Barnevernet - instytucja siejąca postrach, przed którą imigranci z Europy Wschodniej ostrzegają się na forach internetowych: zabiera dzieci, rozdziela rodziny, posądza rodziców o niestabilność psychiczną, podburza małoletnich do zeznawania przeciwko bliskim. Maciej Czarnecki przedstawia obie strony medalu, zamiast czerni i bieli ukazując całą gamę szarości i oddając głos norweskim pracownikom społecznym, rodzicom zastępczym, ekspertom. Przede wszystkim jednak słucha uważnie i dokumentuje dzieje rodziców i odebranych dzieci. Jego książka to wstrząsający reportaż o tym, jak cienka potrafi być granica między rajem a piekłem... Dla naszych czytelników mamy kilka egzemplarzy książki. Jak je zdobyć? Wystarczy zmierzyć się z pytaniem konkursowym - szczegóły poniżej. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu reportażu pt. "Dzieci Norwegii". *** Być jak Norweg - Sprawy rozwodowe to tragedia dla dzieci, ale człowiek różnie stąpa w życiu. Przynajmniej podszedłem do tego charakternie. Zostawiłem wszystko byłej żonie. Nie ma co się wykłócać. Zdradziłem, więc przyznałem, że to moja wina - powiedział Bartek. Spotkaliśmy się w Starbucksie w centrum Oslo. Zwykle rozpoznawałem Polaków na kilometr, ale z nimi było inaczej - może z uwagi na sportowe kurtki, jakie często noszą miejscowi. Gdy zamówiliśmy kawę, wyjął na stół opakowanie ze snusem - popularną w Norwegii używką na bazie tytoniu. Torebeczkę z suszonymi liśćmi wkłada się za dolną lub górną wargę, a nikotyna przenika ze śliną. Jest jej więcej niż w papierosach. - Rzuciłem palenie, bo zmniejszało pojemność płuc. Uprawiam triathlon - wyjaśnił. - Jest piątym Polakiem w swojej kategorii wiekowej - dodała Ania, patrząc z dumą na męża. Nie wnikałem, czy klasyfikacja dotyczyła całej Norwegii, czy tylko Oslo. Ona też była po rozwodzie. Nie miała wyrzutów sumienia, gdy Bartek zostawiał żonę, bo jego małżeństwo i tak się rozpadało. Zbieg okoliczności sprawił, że oboje zostawili partnerom synów urodzonych w tym samym 2004 roku. Poznali się w Łodzi, gdzie Ania ukończyła psychologię. On był z zawodu weterynarzem, ale większą żyłkę miał do budowlanki. Zarabiał dużo, więc sąd zasądził wysokie alimenty - trzy tysiące miesięcznie. Zamarzyło im się wyjechać z kraju. Zacząć wszystko od nowa. Myśleli o Kanadzie, ale - kuriozalna sprawa - Bartek figurował w rejestrach jako karany. Wlepili mu grzywnę za naruszenie prawa budowlanego. Kanadyjczykom nie robiło różnicy, czy ktoś zadźgał człowieka, czy wymienił bez pozwolenia rurę w kamienicy. Dostał szlaban, więc wybrali Norwegię. Skusiły ich wysokie zarobki, przyroda i bliskość Polski. Bartek: - Początki były ciężkie. Myśleliśmy, że otworzymy gazetę, a tam będzie pełno ofert pracy. A pracy było mało. Zaczęła się walka o przetrwanie. Jakieś sprzątania, życie za pięćdziesiąt koron dziennie. Ale szybko stanęliśmy na nogi. W niecałe pięć lat dorobili się firmy zatrudniającej do sprzątania kilkunastu pracowników w różnych miastach. Ania urodziła dwoje dzieci, a krótko przed naszym spotkaniem zaszła w ciążę po raz trzeci. Z Barnevernetem zetknęli się trzy lata temu. Jedna z polskich sprzątaczek, dla której wynajmowali dom tuż obok, uciekła nocą, pobrawszy wypłatę za cały miesiąc z góry. Przedtem namówiła norweskiego znajomego, by zadzwonił do urzędu i powiedział, że dzieci Bartka i Ani są zaniedbane, bite i molestowane. Następnego dnia o ósmej rano odwiedziły ich dwie pracowniczki socjalne. Oprowadzili je po domu, pokazali dzieci. Powiedziały, że chcą zobaczyć jeszcze dom tamtej dziewczyny. Po konsultacji z przełożonym, uznały, że nie będą wszczynać sprawy. Ani spadł kamień z serca, bo bała się jak diabli. Dotąd myślała, że Barnevernet zawsze działa jak na filmie z Rutkowskim. Niebawem jednak znów mieli kłopoty. Przyjechał do nich Julian, dziewięcioletni syn Bartka z pierwszego małżeństwa. Dzieci kłóciły się o telefon - i przypadkowo wcisnęły numer alarmowy. Policjanci usłyszeli krzyki w nieznanym języku, spadający aparat i głuchą ciszę, więc wsiedli w radiowóz i przyjechali. Bartkowi i Ani znów udało się wszystko wyjaśnić, lecz eleganckie panie, które zawiadomiła policja, oznajmiły, że tym razem wszczynają sprawę. - Rozumiecie, że musimy. To drugi incydent. Prześwietliły ich finanse, wypytały o dzieci w szkole i sąsiedztwie, poinformowały o darmowych kursach wychowawczych, spotkaniach z psychologiem, zajęciach pozalekcyjnych. Parę razy wpadły bez zapowiedzi do domu. Wkrótce umorzyły sprawę. Trzeci i ostatni kontakt z Barnevernetem mieli w związku z Julianem. Dziewięciolatek najpierw przyjechał do ojca na wakacje. Po letnich eskapadach po całej Norwegii tak mu się spodobało, że zadzwonił do mamy, czy może zostać. Najpierw się zgodziła. Potem jednak zaczęła nalegać, by wrócił. Według Bartka nie spodobało jej się, że zaczął płacić jej mniej alimentów, bo przecież to on utrzymywał teraz Juliana. Norweski sąd orzekł, że Julian ma wrócić do Polski, bo podczas dawnej sprawy rozwodowej w Polsce ustalono, że będzie przy matce. Bartek: - Odbyło się to w zupełnie normalny i cywilizowany sposób. Dostaliśmy ten wyrok, mogliśmy mu wszystko wytłumaczyć. Ania: - Julian nie chciał jechać, ale jak już zobaczył matkę, to pojechał. Panie z Barnevernetu odebrały ją z lotniska i przywiozły. Były z nami w stałym kontakcie. Jedna powiedziała: dlaczego nie wzięliście naszego adwokata? Może coś dałoby się zrobić. Były przy nas mentalnie. Pełen profesjonalizm. Bartek i Ania powiedzieli mi, że są przerażeni tym, co Polacy mówią o Barnevernecie. -Miałem nieodparte wrażenie, że wiąże się to z ich "norweskością": racjonalnym nastawieniem, triathlonem, snusem i puchowymi kurtkami. Bartek: - Nie rozumiem, jak można przyjechać do obcego kraju i próbować narzucić swoje prawa. To trochę tak, jakbym wszedł do ciebie do domu i chciał przestawiać meble. Nie, to ja muszę się podporządkować. Pewne rzeczy mogą mi się nie do końca podobać, na przykład to, że dzieci w przedszkolu wchodzą na plastikowe domki po sam dach, że taplają się w błocie, a potem pani myje je sikawką, ale muszę je zaakceptować. Ania: - U nas w Polsce wzywa się rodzica do szkoły albo przedszkola tylko, gdy coś jest nie tak. Tutaj - aby ukierunkować rozwój dziecka. W przedszkolu nie ma grupowych wywiadówek. Z rodzicem rozmawia się indywidualnie. Jest dialog: "Twój syn musi pracować nad językiem", "Rozwija się tak a tak", "Powinien zdrowiej się odżywiać". To nie tak, że wzywają na dywanik. Zapraszamy cię, porozmawiajmy, podziel się swoimi doświadczeniami i razem wypracujmy najlepsze rozwiązanie dla dziecka. Oni szukają płaszczyzny porozumienia. A Polak idzie na takie spotkanie i od razu jest w panice, że go wezwali - znów trzeba po norwesku gadać... Bartek: - ...potem wchodzi na forum. Pierwsza podpowiedź to "uciekaj z Norwegii". "Weź adwokata". "Zadzwoń po Rutkowskiego". Ania: - Norwegowie poświęcają dzieciom dużo czasu. A Polacy? Znam rodzinę, w której ojciec pracuje od szóstej do piętnastej. Wraca do domu, jest do osiemnastej, a potem idzie do kolejnej pracy - do dwudziestej pierwszej. W soboty pracuje do piętnastej, więc w domu jest tak naprawdę tylko w niedzielę. Dla Norwegów to nie do pomyślenia. Bartek: - Niestety, Polacy spędzają tu weekend po polsku. W piątek idzie pół litra, w sobotę rano lekkie dobicie piwkiem. Mogą mieć fantastyczne warunki: dziecko ma swój pokój, xboxa, fajne ciuchy - ale rodzice nie mają dla niego czasu. Nie pokazują, jak można spędzać wolny czas. Nie dbają o to, by przebywało na świeżym powietrzu. Moje dzieci zawsze były wychowywane w sportowym duchu. Jak zima, to na narty. Jak lato, to nad morze. I nie było tak, że ojciec pije piwo, a dziecko samo grzebie w piasku. Dużym problemem jest nieumiejętność zmiany światopoglądu wychowania z polskiego na norweski. Każdy mówi, że wie, co jest dobre dla jego dziecka. Trzeba je kochać, ma być czysto ubrane, mieć jedzenie. Nie może być przemocy, molestowania - i na tym koniec. Natomiast w Norwegii w grę wchodzi jeszcze masa innych czynników. Naprawdę trzeba się starać. W norweskich rodzinach dziecko musi mieć swój pokój, odpowiednie warunki do nauki. A jak przyjeżdża rodzina z Polski, to w ramach oszczędności wybierają małe i ciemne mieszkania. Wchodzi Barnevernet i widzi, że dziecko ma jeden pokój z matką i ojcem, gra telewizor, może jeszcze znajomi wpadną. Jak w takich warunkach się rozwijać? Ania: - Znam przypadek matki, której zabrano dziecko z powodów ekonomicznych. Przez dwa lata nie miała pracy. Gmina płaciła jej za mieszkanie. Dziecko w takiej rodzinie uczy się pewnego sposobu życia. Rośnie kolejne pokolenie na socjalu. Zabranie go daje mu szansę na inne życie.