- Z poczucia obowiązku i sumienia staramy się, aby sprawa, która nas dotyczyła, a dla tak wielu stała się śmiertelnym doświadczeniem nie poszła w zapomnienie. O Zagładzie, choć to trudne i bolesne, trzeba pamiętać i należy mówić, po to, aby nigdy więcej się nie wydarzyła. Warto o tym rozmawiać z młodymi ludźmi - powiedział Ludwik Brylant ze Stowarzyszenia "Dzieci Holocaustu". Jak dodał, właśnie dlatego mimo swoich lat stara się regularnie przyjeżdżać do Warszawy z Lublina, w którym mieszka, na spotkania Stowarzyszenia. Ludwik Brylant jest dzieckiem Holocaustu. Trzy razy uciekał z getta. Bardzo go do tego namawiał ojciec, mówiąc: "może chociaż ty przeżyjesz". Trzy razy uciekał z getta - Za pierwszym razem wskoczyłem do przejeżdżającego przez getto tramwaju, z radości jednak, że znalazłem się za murami za szybko wyskoczyłem, na pierwszym przystanku. Wprost na granatowego policjanta. Ten odstawił mnie w ręce policjantów żydowskich. I oni mnie pobili - wspomina. - Za drugim razem historia się powtórzyła. Gdy zeskakiwałem z dzyndzla tramwaju znowu schwytał mnie ten sam granatowy policjant i odstawił do getta. I znowu policjanci żydowscy strasznie mnie pobili. Po dziś mam szramę na głowie i miewam krótkotrwałe utraty przytomności - podkreślił. Za trzecim razem, dodał, jednak udało. - Wskoczyłem na otwarty pomost tramwaju, jakiś człowiek przydusił mnie do podłogi i zasłonił, pewnie przed jadącym w wagonie Niemcem. Po kilku przystankach powiedział do mnie "uciekaj", więc wyskoczyłem. Poszedłem na Stare Miasto do znajomego ojca pana Dąbrowskiego. Ten mnie przyjął, nakarmił i przechował przez pewien czas. Potem trafiłem do księdza, którego nazwiska dobrze nie pamiętam, bodajże był to ks. Ziemiński, albo Siemiński. On mnie nakarmił, wykąpał, i wyleczył ze świerzbu - opowiadał Brylant. Potem trafił do Pogotowia Opiekuńczego na Zegarmistrzowskiej, a później do Domu Dziecka przy ul. Nowogrodzkiej. Stamtąd wraz z grupką dzieci wywieziono ich pociągiem z Warszawy. -Ja wtedy nie mogłem tego wiedzieć, ale tam już pewnie zostałem przejęty przez organizację pomocy Ireny Sendlerowej. I tak trafiłem do Turkowic, do sióstr służebniczek, zwanych starowiejskimi. Pamiętam, był rok 1941 i zbliżało się Boże Narodzenie - mówi. W 1946 r., do Turkowic przyjechali przedstawiciele organizacji żydowskich, aby dzieci żydowskie, "dzieci Sendlerowej" zabrać do Palestyny. - Bardzo chciałem tam jechać - zaznaczył Brylant. - Ale siostry nam odradzały: w Palestynie jest wojna, mówiły, a wy dopiero co się uratowaliście. Zostańcie. I zostałem. Potem jeszcze raz w latach 70. chciałem wyjechać do Izraela, ale ostatecznie mieszkam w Polsce. Mam dzieci, wnuki i prawnuki". Brylant podkreśla, że nie doświadczył jakiegoś antysemityzmu, ale bardzo długo po wojnie ukrywał swoje pochodzenie. - Nawet dzieci o tym nie wiedziały. Jak się dowiedziały, przyjęły to dobrze, zwłaszcza najstarszy syn, który zainteresował się naszymi korzeniami i na nowo odkrył historię rodziny Brylantów, po części zasymilowanych Żydów, wśród których byli optycy, lekarze, przedsiębiorcy, kupcy - mówi. Wywieziona w drewnianej skrzynce - Ale kiedy patrzę na jedyne zachowane, mocno zniszczone, zdjęcie mojego ojca z 1928 roku, to nie bardzo wiem, jak to wszystko poukładać. Wtedy jednak przypominam sobie męstwo mojego ojca i niemal słyszę jego głos "musisz się stąd wydostać" - wspomina Ludwik Brylant. Elżbieta Ficowska jest jednym z 2500 dzieci uratowanych przez Irenę Sendlerową i jej współpracowników z getta warszawskiego. Jako 6-miesięczne dziecko została stamtąd wywieziona w drewnianej skrzynce, do której włożona została srebrna łyżeczka, darowana jej przez rodziców na szczęście. Na łyżeczce wygrawerowano imię i datę urodzenia. Była to jedyna pamiątka po rodzicach, dziadkach i domu rodzinnym. - To mój posag i moja metryka - zaznacza Ficowska. Jej matką była dwudziestokilkuletnia Henia Koppel, z domu Rochman. Drugą, polską mamą została Stanisława Busoldowa. Elżbieta Ficowska opowiedziała historię innego dziecka Holocaustu. "W środku nocy odezwał się telefon. Zadzwonił do mnie obcy człowiek z Nowego Jorku. Płakał. Przypadek sprawił, że znajomi wymienili nazwisko mojej mamy i skojarzyli ze mną. Zadzwonił, żeby powiedzieć, że mojej mamie Stanisławie Busoldowej zawdzięcza życie". -- Jego przybrana matka opowiedziała mu jak to było. Miał 9 miesięcy, gdy moja mama wyniosła go z getta i zawiozła do miejscowości Warszawice za Otwockiem. Oddała go pod opiekę kobiecie, która została jego matką. Gdy miał 12 lat, wyjechał z matką do USA. Skończył studia na Harvardzie. Jest znanym chirurgiem w Stanach - opowiada Ficowska. - Gdy odbierał dyplom, jego przybrana matka powiedziała, że fakt, iż jej syn może odebrać dyplom znakomitej uczelni i jeszcze z odznaczeniem, to jest zasługa pewnej Polki Stanisławy Busoldowej, współpracowniczki Ireny Sendlerowej - dodała. "Trzeba o tym pamiętać - podkreśla Ficowska - jak się mówi o ponurym piekle wojny, zwłaszcza dzieciom, to trzeba też zauważyć te promyki prześwietlające tamte ciemności, że oprócz bandziorów hitlerowskich byli prawdziwi ludzie, którzy odważyli się ryzykować tak wiele, żeby ratować innych". "Zwlekali do ostatniej chwili i liczyli na cud. Przeżyłam" Joanna Sobolewska-Pyz, dziecko Holocaustu, obecnie przewodnicząca Stowarzyszenia "Dzieci Holocaustu" urodziła się 31 lipca 1939 r. w Warszawie. - Jestem przedwojenna - żartuje. Z getta, w którym spędziła pierwsze lata życia nic nie pamięta. - Nie pamiętam ich twarzy, nic nie pamiętam. Prawdopodobnie w kwietniu 1943 r. oboje (rodziców) poszli na Umschlagplatz. Myślę, że nie potrafili się ze mną rozstać, zwlekali do ostatniej chwili, liczyli na cud. I stał się cud. Przeżyłam - opowiadała. - Granatowy policjant przyniósł mnie do Wandy Niczowej. Moje życie zaczęło się 2 maja 1943 r. na Wilczej u moich polskich rodziców - Anastazji i Waleriana Sobolewskich. Miałam wtedy prawie cztery lata. U nich bezpiecznie przeżyłam wojnę. Urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą. Znacznie więcej doznałam dobrego niż złego - wspomina. Jak podkreśla, na swej drodze od początku spotykała przyjaznych ludzi. - Najpierw ktoś uratował mi życie, później otoczył opieką, następnie dostałam to wszystko, co dziecko może dostać od rodziców - miłość, troskę, ciepło rodzinne. Udało mi się i to pod każdym względem - wspominała Sobolewska-Pyz z okazji otwartej w czwartek w Muzeum Historii Żydów Polskich wystawy "Moi żydowscy rodzice, moi polscy rodzice", której była pomysłodawczynią. - Już myślę o następnych wystawach; trzeba dbać o pamięć, jest wciąż tyle do zrobienia, zwłaszcza z myślą o młodym pokoleniu. Jesteśmy aktywni, żyjemy, już zamówiłam piękne kwiaty od naszego Stowarzyszenia na rocznicę Powstania w Getcie - dodała. Członkowie Stowarzyszenia, cudem ocaleni z Zagłady, poczuwają się do obowiązku przekazywania wiedzy o zbrodniach hitlerowskich, do krzewienia pamięci o ofiarach zbrodni ludobójstwa i ludziach, którzy z narażeniem życia ratowali prześladowanych - zapisano w statucie tej organizacji. Dlatego prowadzony jest wieloletni program edukacyjny "Pamięć dla Przyszłości" w ramach którego, przy pomocy przekazu bezpośredniego przybliża się młodym ludziom problematykę Holocaustu. Stowarzyszenie "Dzieci Holocaustu", istniejące w Polsce od 1991 r., skupia osoby ocalone z Zagłady, które ze względu na żydowskie pochodzenie były skazane przez okupanta hitlerowskiego na eksterminację i z tego powodu przebywały w gettach, obozach koncentracyjnych, obozach zagłady lub zmuszone były do ukrywania swojej tożsamości, przy czym w dniu rozpoczęcia II wojny światowej miały nie więcej niż 13 lat lub urodziły się w czasie wojny. W Polsce z Zagłady ocalało około 5 tysięcy z blisko miliona żydowskich dzieci. W zjazdach Stowarzyszenia uczestniczy obecnie około 150 osób.