Na pierwszy rzut oka wygląda na to, że Kraków, miasto - wizytówka całego kraju, wkrótce może stać się ofiarą przedwyborczych rozgrywek. Wszystko dlatego, że prowadzone pod Wawelem inwestycje mają jedną wielka skazę: patronuje im lewicowy prezydent, który na dodatek będzie ubiegał się o ponowny wybór. Z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że tegoroczna walka wyborcza odbędzie się właśnie na krakowskim Rynku, a może nawet pod jego powierzchnią. Kibicami tego wyborczego pojedynku będą zapewne tysiące turystów, którzy lądem i powietrzem docierają codziennie do podwawelskiego grodu. Nie wiem tylko, czy widząc bałagan i paraliż, polecą nasze miasto innym. Krakowianom, uwięzionym w korkach spotęgowanych zatrzymanymi inwestycjami pozostanie kląć pod nosem i narzekać. Przyczyna jest dość prosta: rządzące PiS nie wyobraża sobie w Małopolsce porażki, zwłaszcza w konserwatywnym Krakowie i zrobi wszystko, żeby tak było. Pretekstem do wypowiedzenia wojny jest m.in. sprawa "podziemnego Rynku", który mógł się stać (a może dalej może?) największą atrakcją turystyczną nie tylko w tej części Europy. Zamiast kolejnych milionów przybyszów i kolorowych reklam unikatowego podziemia będziemy mieli przez najbliższe miesiące wojnę na słowa, ekspertyzy i opinie. Żeby sprawa była jasna, rządzący Krakowem Prezydent Majchrowski nie jest bohaterem z mojej bajki. Co więcej, uważam, że ekipie Majchrowskiego można z niezwykłą łatwością zarzucić wiele potknięć i zwykłego niedotrzymania wyborczych obietnic. Niestety, to wymaga jednak jakiejś pracy, zaś zastopowanie przez służby wojewody miejskich inwestycji, w tym sprawy podziemi Rynku Głównego jest proste, głośne i dla rządzącej w Warszawie ekipy prawie bezbolesne. Zatem blokady i polityczne przepychanki będą trwały w najlepsze, przynajmniej do wyborów samorządowych. Gdyby chodziło jedynie o splendor i kieliszek szampana pity podczas otwarcia inwestycji nie można byłoby mieć do lokalnych polityków większych pretensji. Pretensje za to trzeba mieć do każdego, kto w jakikolwiek sposób próbuje zaszkodzić naszemu miastu, a tak właśnie zaczyna się dziać dziś w Krakowie i okolicy. Spór o Rynek ma przynajmniej wyraźny, lewicowo - prawicowy podtekst, ale nie jest niestety wyjątkiem. Podobnie było, kiedy marszałek Małopolski wywołał ( z sukcesem) lawinę społecznych protestów na rzecz zdobycia większych środków pomocowych po ich obcięciu przez rządzącą koalicję. Marszałka poparli wszyscy, niestety ku mojemu zdziwieniu jakoś półgębkiem robili to lokalni działacze koalicji rządzącej. Kiedy zabrakło argumentów marszałkowi zarzucono "upolitycznienie problemu służące planowanemu startowi w wyborach samorządowych". Krakusi lubią podkreślać swoją odrębność i lokalny patriotyzm, niestety w jednym ulegli wzorcom z Warszawy. A konkretnie z okrągłego gmachu przy ulicy Wiejskiej, którego obyczaje sięgnęły bruku. Stało się to, niestety, na krakowskim Rynku.