U progu jesieni Lech Poznań wygrał więcej, niż jeszcze kilka tygodni wcześniej ktokolwiek mógł się spodziewać. W znakomity stylu awansował do fazy grupowej LE i sprzedał Jakuba Modera - zatrzymując go u siebie przynajmniej do zimy - za ponad 10 mln euro, co stanowi transferowy rekord Ekstraklasy. Czy byłoby to możliwe bez pracy, jaką od marca 2019 roku wykonał w "Kolejorzu" trener Dariusz Żuraw? Łukasz Żurek, Interia: "Moja drużyna z każdym tygodniem, miesiącem, będzie prezentowała się lepiej i grała piłkę, jakiej chcemy i na jaką czekają kibice". To nie jest cytat z księgi klasyków, ale nie powinien pan mieć problemów z wytypowaniem autora tej wypowiedzi... Dariusz Żuraw: - To są chyba moje słowa. Powiedziałem coś takiego jakiś czas temu... Latem ubiegłego roku. - Wierzyłem wtedy w to, co mówię. I ta wiara nie brała się znikąd. Mieliśmy jasno nakreślony plan działania i odpowiednich do niego wykonawców. Nie pomylił się pan. Takie proroctwa, szczególnie w rodzimym wydaniu klubowym, to prawdziwa rzadkość... - Z tamtego okresu łatwo mógłby pan znaleźć jeszcze inny cytat. Zapowiadałem, że na pewno niejeden raz się potkniemy i że przyjdzie nam za to zapłacić. Takie momenty też się nam zdarzały. I pewnie jeszcze nas czekają. Które potknięcie zapadło panu najmocniej w pamięć? - Mieliśmy taki może nie trudny, ale cięższy moment. To była porażka na Legii i później w następnym meczu przegrana u siebie z Zagłębiem Lubin (październik 2019 - przyp. red.). Nałożyło się na to trochę problemów kadrowych. To są takie chwile, kiedy trzeba jasno określić plan działania. Z obranej drogi nie zeszliśmy nawet na moment. Nie było takiej sytuacji, że ja albo któryś z moich współpracowników dajemy odczuć zespołowi, że coś jest tutaj nie tak. Dalej szliśmy swoją ścieżką i wyciągaliśmy wnioski z potknięć. Jesteśmy tylko ludźmi, też popełniamy błędy. Wydawało się, że Dariusz Żuraw na trenerskiej ławce "Kolejorza" to tylko wariant przejściowy. Z ręką na sercu - myślał pan inaczej, obejmując po raz kolejny funkcję trenera pierwszego zespołu? - Dwa razy byłem tymczasowym trenerem w Lechu. Kiedy zeszłej wiosny zapadła decyzja, że ponownie obejmę zespół, wiedziałem, że mam pełne poparcie ze strony klubowych władz. Wiadomo, jaka jest praca trenera - zawsze trzeba się liczyć z tym, że może być krótka. Wierzyłem natomiast w to, co chcę w tej drużynie zrobić. Liczyłem na to, że ciężką pracą do czegoś tutaj dojdziemy. Tak pracowałem jako piłkarz i podobnie staram się pracować jako trener. Zastępował pan na stanowisku niedawnego selekcjonera Adama Nawałkę, co nie nakładało na pana nadmiernej presji wyniku. Otrzymał pan od przełożonych gotową wizję zespołu? - Chcieliśmy, żeby drużyna miała swój styl, żeby walczyła do końca i żeby grała dla kibiców. To była wspólna wizja. Nie narzucaliśmy sobie konkretnych celów. Trzeba było najpierw zbudować podwaliny i dobrze grać w piłkę. A dobra gra miała zaowocować dobrymi wynikami. Nagrodą za wzajemne zaufanie jest awans do fazy grupowej Ligi Europy. W którym momencie uwierzył pan, że to się może udać? - Wierzyłem w każdym momencie eliminacji. Zespół też wierzył i myślę, że to było widać na boisku. Natomiast ten awans dotarł do mnie dopiero w Belgii, po ostatnim gwizdku meczu z Charleroi. Można zagrać dwa albo trzy świetne spotkania i odpaść po czwartym. Wtedy nikt tych trzech nie będzie pamiętał. My poszliśmy za ciosem do końca.