Ostatnio ambasador Izraela ogłosił "faktyczny" bojkot polskiego wicepremiera, powołując się właśnie na pisma i poglądy jego dziadka. Jak się okazuje, biblijna zasada "krew jego na nas i na dzieci nasze", która bardzo często jest wykorzystywana przez różnej maści "powiatowych antysemitów" do obarczania współczesnych Żydów za wyrok na Jezusie, znalazła - nieoczekiwanie - swoją egzemplifikację w deklaracji izraelskiego dyplomaty. Okazuje się, że nie musisz wygłaszać głupich teorii czy publikować w podejrzanych periodykach. Wystarczy, że ktoś nazywa się Giertych lub - nie daj Boże - Dmowski i już delikwent nie ma co liczyć na uścisk dłoni czy zaproszenie na dyplomatyczny koktajl. Historia ta trochę przypomina mi anegdotę o spotkaniu delegacji radzieckich i amerykańskich notabli. Kiedy Amerykanie zarzucili przedstawicielom Kraju Rad brak wolności i demokracji, ci najpierw coś pomruczeli i potem szybko odparowali: "A u was Murzynów biją!". Podobnie jest z Giertychem. Fakt, że osobiście Giertychowi nie można niczego zarzucić, zdaje się nic nie znaczyć. Nie pomogła mu nawet pielgrzymka do Jedwabnego i bardzo naturalne, a nawet wręcz serdeczne, uściski wymienione z jednym z niewielu Żydów ocalałych z mordu w Jedwabnem z jasną deklaracją, jakimi pryncypiami będzie się kierował polski minister. Dla sporej części tak zachodnich, jak i polskich (na szczęście nie wszystkich) mediów i komentatorów wyjazd do Jedwabnego został odczytany jako "wymuszony" i "zrobiony pod publikę". Jak widać, niezależnie od tego, co zrobi minister Giertych, i tak jest źle. Nie zamierzam za wszelką cenę bronić Giertycha, bo za obecne kłopoty po części odpowiedzialny jest on sam. Ostatecznie to on sam dobiera sobie współpracowników, którzy potem szkodzą jemu i Polsce niemądrymi wypowiedziami. Jednak ludzie, którymi się otacza, to jedno, a konkretne działania i decyzje to drugie. Dlatego dziwiła ostra krytyka poczynań ministra Giertycha kiedy zapowiedział wprowadzenie lekcji patriotyzmu lub kiedy usunął z ministerstwa portrety PRL-owskich dygnitarzy, z których spora część była odpowiedzialna za fałszowanie polskiej historii i właśnie niszczenie ducha patriotyzmu na rzecz utrwalania sojuszu robotniczo - chłopskiego i przyjaźni z Krajem Rad. Nie wspominając o tolerowaniu przez lata dofinansowywania jakiś dziwnych organizacji w stylu ZSMP czy czegoś podobnego. Zdawało mi się, że zamiast krytykować Giertycha, powinniśmy sobie zadać pytanie, dlaczego to wszystko stało się dopiero teraz? Osobiście wydaje mi się, że powołanie do rządu Romana Giertycha nie było zbyt szczęśliwym posunięciem. Na dodatek nie jestem też zwolennikiem partii, której przewodzi pan Roman - wciąż mam nadzieję, że jej pojawienie się na polskiej scenie jest tylko zjawiskiem przejściowym. Co więcej, czytając o awansach partyjnych funkcjonariuszy spod znaku LPR-u wydaje mi się, że większość z nich zamiast pchać się do ministerstw czy różnych innych urzędów i spółek skarbu państwa (gdzie o obsadzie kluczowych stanowisk decyduje nie dyplom i wiedza, ale partyjny klucz), powinna raczej więcej poczytać. Niemniej, kiedy ktoś z zewnątrz próbuje decydować, kto w Polsce może a kto nie może być ministrem, to widzę w tym co najmniej niestosowność i brak dyplomacji właśnie. Co więcej, sądzę że ambasadora Izraela wizja przypadkowego spotkania ministra i wicepremiera Giertycha może jeszcze długo prześladować, bo - jak mi się zdaje - Roman Giertych dłuższego wyjazdu nie planuje.