Pewnie od niedzieli największe medyczne autorytety prześcigałyby się też w stawianiu diagnoz i publicznym doradzaniu, co zrobić, żeby prezydent RP wyzdrowiał. Jeśli do tego doszłoby odwołanie w ostatniej chwili ważnego spotkania międzynarodowego, media pełne byłyby analiz dotyczących konsekwencji takiego stanu rzeczy. Tak przecież było nie tylko kiedy do szpitala szedł Tony Blair, ale i Vaclav Havel reprezentujący nieco mniejszy niż Polska kraj. Tymczasem historia z kłopotami zdrowotnymi naszego prezydenta w zaprzyjaźnionej (ciekawe na jak długo) Francji spotkała się z jakimś grzecznym "wiemy, rozumiemy, ubolewamy, czekamy" wypowiedzianym przez miejscowego przez rzecznika MSZ. Wiadomo, "Francja - elegancja", wprawdzie specjalnie z nami się nie liczy i ciągle wypomina nam nasze amerykańskie skrzywienie, ale przynajmniej umie się zachować i wie, kiedy trzeba to zrobić. Inaczej nasz zachodni sąsiad - mimo ponagleń i ostrych wypowiedzi różnych ważnych polskich polityków ich berlińscy odpowiednicy milczą niczym pogrążeni w żałobie niemieccy fani piłki nożnej na temat osławionego artykułu w "Tageszeitung". Najsłynniejszy w Polsce (choć napisany po niemiecku) tekst prasowy tak rozzłościł Lecha Kaczyńskiego, że zamiast nerwów posłuszeństwa odmówił jego układ pokarmowy, a lekarz zalecił odpoczynek w pilnie strzeżonej (niczym za Kwaśniewskiego) willi nad polskim Bałtykiem. Tak na marginesie pomyślałem, że niespełnienie przedwyborczych obietnic ma też dobre strony i dobrze, że prezydent Kaczyński Juraty nie sprzedał. Teraz ma przynajmniej gdzie spokojne dochodzić do zdrowia. Nie pierwsza to sytuacja, kiedy polskiej dyplomacji i samemu prezydentowi coś nie wychodzi. Nie wiem, czy w przypadku niedawnego odwołania wizyty w Wielkiej Brytanii też poszło o zdrowie, czy raczej o coś innego. Nie brak głosów, że miał to być jakiś sygnał pokazujący, że teraz to nam będzie bliżej do Paryża i Berlina niż nad Tamizę. Wyszło zaś jak zawsze - trochę dziwnie i nieelegancko. Prezydent niby dwoi się i troi jeżdżąc tu i tam, ale większych konkretów to nie przynosi, a samo planowanie kolejnych wizyt bardziej wygląda jakby Kancelaria korzystała z ofert "last minute", niż chciała kreować i patronować zmianie miejsca Polski na dyplomatycznej i politycznej mapie. Stałoby się dla Polski i Polaków niedobrze, gdyby największym sukcesem było jedynie utrzymanie znakomitych i wzajemnych kontaktów z Watykanem, choć jest to pewnie miłe i cenne, zwłaszcza w wymiarze duchowym. Zamiast silnego prezydenckie wsparcia polskich działań na arenie międzynarodowej (a nie oszukujmy się, mocarstwem nie jesteśmy) mamy raczej ciąg trochę przypadkowych wyjazdów i (już całkowicie nieprzypadkowych) zmian kadrowych. Kiedy przypomni się przedwyborcze przymiarki widać, że wiedzę o dyplomacji i roli Polski w świecie ówczesny kandydat na prezydenta miał raczej mizerną. Miało być szybkie spotkanie z Putinem "jak równy z równym" (a nie gdzieś w kremlowskich korytarzach, jak to miał w zwyczaju poprzedni prezydent), a tymczasem mamy raczej zamrożenie stanu nijakości. Dumnie brzmiały też zapowiedzi, że pierwszym i głównym sojusznikiem Polski będą nadal Stany Zjednoczone, co zostanie zauważone i wymiernie odwzajemnione. Niestety, temu wyznaniu miłości jakoś nie towarzyszy choćby gest odwzajemnienia uczuć, czego najlepszym dowodem było pominięcie przez amerykańskie media wizyty w Waszyngtonie nowej szefowej polskiej dyplomacji. Nie wspomnę już o zapowiedziach roli jaką Polska miała odgrywać na scenie europejskiej. Takich rozczarowań prowadzących do przekonania, że mało kto się nami (czyli Polską i tym co w Polsce) interesuje można przeżyć wiele, zwłaszcza podczas nawet krótkiego pobytu za granicą czy regularnej lektury zachodnich gazet. Rola, jaką sobie przypisujemy zarówno na arenie światowej, jak i w europejskiej polityce bywa nad Wisłą wyolbrzymiana. Kiedy parę tygodni temu zapytałem jednego ze znajomych amerykańskich dziennikarzy, co sądzi o przyjętym przez Izbę Reprezentantów i zaakceptowanych także przez Senat nowym prawie imigracyjnym zakładającym m.in. szybkie zniesienia wiz dla Polaków, ów miły człowiek, przyjaciel naszego kraju dodatkowo uchodzący za eksperta od spraw europejskich, najpierw wyraził zdziwienie ("To wy musicie mieć wizy?"), a potem dodał całkiem poważnie: "Sorry, nie obraź się, ale my tu mamy 12 mln nielegalnych imigrantów z Meksyku i nikt się Polakami przejmować nie będzie, ale gdyby to ode mnie zależało, jestem za". I tak jest w przypadku wielu innych spraw - przeciętny Amerykanin, Anglik, Francuz czy Niemiec (nawet!) też jest "za". Jednak wielka polityka będzie kierowała się zupełnie inną optyką. Dlatego zamiast ubolewań nad zdrowiem polskiego prezydenta i szturchańca wymierzonego przez panią kanclerz niemieckiemu redaktorowi, prawdziwą odpowiedzią na prezydencką niedyspozycję było ogłoszenie daty spotkania w innym trójkącie: Francji i Niemiec z Rosją. Taki już jest ten niesprawiedliwy świat i nie ma co się specjalnie przejmować jakimiś głupimi artykułami w "brukowych" gazetach, od których co najwyżej brzuch człowieka boli.