Cezary Kucharski dla Interii: Lewandowski jest bogiem, a bóg nie może mieć rysy na wizerunku
- Anna Lewandowska wysyłała mi zdjęcia swojej córki, wysyłała serduszka i zapraszała mnie do Monachium, pisząc do mnie "wujku". A teraz mówi, że bała się mnie od paru lat i zatrudniła ochroniarza, żeby się przede mną chronić? Te brednie o szczękościsku i utracie laktacji zostały dla niej wymyślone i podsunięte, żeby stygmatyzować moją osobę jako tego złego - mówi w rozmowie z Interią Cezary Kucharski, były menadżer Roberta Lewandowskiego.
Pod koniec października 2020 roku Cezary Kucharski został zatrzymany przez policję, a następnie usłyszał zarzut stosowania gróźb bezprawnych pod adresem Roberta Lewandowskiego. Prokuratura uznała, że działania piłkarskiego menadżera wyczerpują znamiona szantażu. Miał żądać od swojego byłego wspólnika 20 milionów euro w zamian za nieujawnianie jego rzekomych oszustw podatkowych.
Kucharski nie przyznał się do winy. Od samego początku konsekwentnie zaprzecza zarzutom, a działania prokuratury i niektórych mediów nazywa zorganizowaną farsą wymierzoną przeciwko niemu.
Milczenie Roberta Lewandowskiego w tej sprawie pozwala jego byłemu agentowi na dużą swobodę wypowiedzi. Korzysta więc z roli jedynego sprawozdawcy, a momentami nawet stand-upera - bo w tej sensacyjnej historii dostrzega również wątki komediowe.
Łukasz Żurek, Interia: Dlaczego nie ukazał się wywiad, którego udzielił pan "Przeglądowi Sportowemu" i Onetowi?
Cezary Kucharski: - Redakcje żądały, żebym złagodził pewne sformułowania, których użyłem. Nie chciałem się na to zgodzić, więc uznano, że ta rozmowa nie zostanie puszczona.
Pana wynurzenia były aż tak drastyczne?
- Nie sądzę. Podkreślałem w wywiadzie, że serwis Business Insider - należący do tego samego wydawcy - zafałszował przekaz, publikując zmanipulowane i pocięte taśmy, na których była nagrana moja rozmowa z Lewandowskim. Według mnie zrobiono to z premedytacją.
Rozumiem, że nie ufa pan człowiekowi, który jako biegły badał autentyczność nagrań. W ubiegłym tygodniu zakomunikowano oficjalnie, że zapis rozmowy nie został w żaden sposób zmodyfikowany.
- Ta opinia biegłego jest bezprzedmiotowa. Nie ma nic wspólnego z badaniem wiarygodności czy autentyczności nagrania. Nieprzypadkowo "sprzedano" to opinii publicznej przez Business Insider i przez "Rzeczpospolitą". Czysto PR-owa zagrywka prokuratury, która prowadzi śledztwo jednostronnie i nieobiektywnie. Biegły, z którego usług ostatnio korzystała prokuratura, to ten sam człowiek, który wcześniej zawitał do mnie o 6:00 rano. Dziwna sprawa, że w całej Warszawie do wszystkiego jest jeden facet.
Na jakiej podstawie podważa pan opinię biegłego?
- Opinię świadczącą o wiarygodności nagrania może wydać tylko specjalista od fonoskopii, a nie biegły informatyk. To taki sprytny manewr prokuratora. Można powiedzieć, że zapytał biegłego, czy na pewno nagrało się na pendrive’a to, co było na nośnikach, które dostarczył im Lewandowski. Nikt nie pochylił się jednak nad tym, czy autentyczne są zapisy na nośnikach Lewandowskiego, a o to przecież chodzi. Mam nadzieję, że żyjemy w kraju, w którym żaden sąd nie uzna za wiarygodne nagrań nietworzących całości - takich, które nie mają początku, nie mają końca, są poucinane. Takich, w które ktoś ingerował.
Rezygnację z publikacji wywiadu odebrał pan jako kolejny przejaw "zorganizowanej akcji w polskich mediach mającej na celu zdyskredytowanie Cezarego Kucharskiego"? Pozwoliłem sobie zacytować fragment jednego z pana smsów...
- To wszystko, co się działo w mediach po złożeniu przeze mnie pozwu przeciwko Lewandowskiemu oraz przed i po moim zatrzymaniu, to ewidentnie zorganizowana akcja. Z mediami do czynienia mam od 30 lat, więc wiem, co mówię. Nikt z dziennikarzy i mediów o nic mnie nie pytał, nikt nie weryfikował informacji, a jeśli pytał to i tak używał odpowiedzi pod swoją tezę. Dziś oprócz braku rzetelności mediów dochodzi internet, w którym klikalność jest najważniejsza. Najpierw wypuszczono wiadomość, że zrobiłem donos do urzędu skarbowego, co było nieprawdą. Ale grano tym w mediach przez dwa tygodnie. Później poszła informacja, że niby szantażuję Lewandowskiego, co oczywiście też jest nieprawdą. Ale grano tym. Moim zdaniem chodziło o zbudowanie społecznej akceptacji do tego, co prokuratura zrobiła później.
W pana ocenie na czyje zlecenie taka akcja ruszyła i kto nią kieruje?
- Tak zwany obóz Lewandowskiego - wspólnie z prokuraturą, której z premedytacją podsunięto pomysł politycznego wykorzystania sprawy.
Co się kryje za szyldem "obóz Lewandowskiego"?
- Na pewno pan mecenas Siemiątkowski (adwokat Roberta Lewandowskiego - przyp. red.) mógłby powiedzieć na ten temat więcej. W budowaniu tego obozu miał bardzo duży udział. Patrząc na zarzut i paragraf, który mi postawiono, trzeba mieć świadomość, że żaden adwokat w - dodatku niezajmujący się prawem karnym - nie pisze zawiadomienia do prokuratora krajowego o takim występku.
"Lewandowski poszedł po ochronę do państwa". Nie wycofuje się pan z tego spostrzeżenia...
- Absolutnie się nie wycofuję. Dzisiaj jestem wręcz bardziej pewien, że tak właśnie jest. Jest rzeczą niespotykaną w normalnych, zdrowych demokracjach, żeby prokurator krajowy wchodził w spór gospodarczy między dwoma przedsiębiorcami i mówił głośno, że pan Kucharski w pozwie cywilnym nie może żądać tego i tego. Prokuratora, za którą stoi państwo, podziela stanowisko adwokata Lewandowskiego, z którym jestem w sporze. Prawnicy Lewandowskiego - jako główny dowód w postępowaniu cywilnym - używają komunikatu prokuratury regionalnej, mówiącego, że mój pozew to próba wymuszenia określonej kwoty. A podobno sprawa karna nie miała mieć nic wspólnego z postępowaniem o zapłatę. Niespotykane jest też to, że policja chciała uzyskać kserokopie mojego pozwu z sądu, mimo że ją ma w aktach sprawy. Na dodatek prokurator pewne rzeczy ukrywa.
Co pan ma dokładnie na myśli? To już poważny zarzut.
- Moi adwokaci piszą do prokuratora wiele wniosków dowodowych, których prokurator nie uwzględnia albo w ogóle się do nich nie odnosi. Udaje, że ich nie widzi. Chcieliśmy upublicznienia stenogramów nagrań moich rozmów z Lewandowskim, mimo że są nierzetelnie zrobione, nie mają początku ani końca. Prokurator woli grać wyrwanymi z kontekstu zdaniami. Domyślaliśmy się, że upublicznienie rozmów nie będzie mu na rękę, bo z nich wynika co innego, niż chciałby zobaczyć. Odmówiono moim obrońcom wglądu w akta sprawy, pewnie dlatego, że wnioskowali o przesłuchanie wszystkich świadków, których Lewandowscy zaangażowali w intrygę - w tym przede wszystkim samego Lewandowskiego. W tej sprawie dostaliśmy kolejną odmowę19 lutego, co było komiczne, bo przesłuchanie Lewandowskiego.... odbyło się 16 lutego. Takie działania jasno pokazują, że prokuratura nie jest bezstronna i realizuje oczekiwania obozu moich przeciwników.
Do konfliktu między wami i do rzekomych zaniechań podatkowych Lewandowskiego w obszernym materiale ponownie wrócił "Der Spiegel".
- Myślę, że ostatni artykuł chronologicznie porządkuje historię tej sprawy. Polskie media pisały o różnych jej wątkach. Zrobiło się z tego wiele chaosu, bo to skomplikowana materia. Opinia publiczna gubi się w tym, żyje wyrwanymi kontekstami. Nie ma w tym wszystkim spójności. Natomiast "Der Spiegiel" dokładnie to uporządkował. Szkoda, że Lewandowscy nie mieli dość odwagi, żeby odpowiedzieć na pytania, które otrzymali od gazety.
Są konsekwentni, taką strategię przyjęli od samego początku.
- Nie. Na początku odpowiadali na pytania, kolportowali przez media swoją wersję, ale byli łapani na kłamstwach. Ostatnio przyjęli strategię nieodpowiadania na pytania i uciekania od konfrontacji. Postawili jedynie na PR-ową inwazję ocieplania wizerunku. Strategia, która dużo mówi. Ja nie boję się odpowiadać na pytania, nawet te trudne. Jestem pewny swoich racji, choć nie mam złudzeń - opinia publiczna będzie stała po stronie Lewandowskich.
Skąd takie przekonanie?
- Widziałem, co się działo przez parę tygodni - w jaki sposób ludzie byli manipulowani przez media. To musiało gdzieś tam w ich głowach utkwić. Poza tym wiadomo, że prędzej staną po stronie piłkarza, który jest gwiazdą. Jest dla nich bogiem, a bóg nie może mieć rysy na wizerunku.
A co jeśli któregoś dnia okaże się, że - jak twierdzi "Der Spiegel" - Lewandowski jednak nie wywiązywał się ze zobowiązań wobec fiskusa? Sądzi pan, że - jeżeli zarzuty okażą się prawdziwe - mógł robić to świadomie czy jedynie wskutek podszeptów złych doradców i współpracowników?
- Myślę, że mógł to robić nieświadomie. Robert jest piłkarzem, natomiast nie ma kompletnie pojęcia o biznesie i jego aspektach prawnych, podatkowych. Jak się rozstawaliśmy, to nie rozróżniał działalności gospodarczej od spółki. Mógł być w jakiś sposób manipulowany. W którymś momencie mógł wiele spraw zrozumieć, ale było już za późno. Pewne rzeczy się wydarzyły i nie było odwrotu. Musiał dalej w to brnąć. I brnie.
W jaki sposób mógł tego uniknąć, jeśli rzeczywiście taki scenariusz miał miejsce?
- Niewykluczone, że przez długi czas przedstawiano mu rzeczywistość inaczej niż wyglądała naprawdę. Sam nie był w stanie tego właściwie ocenić, bo nie ma takich kompetencji, wiedzy, doświadczenia. Ktoś sprytny w łatwy sposób mógł to wykorzystać. Dlatego namawiałem go niejednokrotnie, żeby wziął sobie do współpracy najlepsze międzynarodowe kancelarie prawne o uznanej renomie.
Ale to w pana uderzyła lawina krytyki, gdy pojawiły się nagle pierwsze doniesienia o domniemanych zaległościach podatkowych Lewandowskiego. Łączono to z faktem, że nie może pan od niego wyegzekwować dużych pieniędzy - w ramach rozliczeń wspólnych interesów...
- Wiedziałem od samego początku, że tak będzie. No bo przecież to on jest Lewandowskim, genialnym piłkarzem. A ja jestem tym agentem, który zawsze się kłócił. Wykłócałem się zwykle o jego interes, ale zawsze to mnie przedstawiano w negatywny sposób. Teraz nie ma to dla mnie znaczenia, uczciwe mówiąc. Kiedy zacząłem porządkować sprawę rozliczeń między nami, wiedziałem dobrze, co chcę zrobić i zakładałem wszelkie możliwe tego konsekwencje. Również te, które rzeczywiście nastąpiły. Miałem jedynie nadzieję, że w którymś momencie jakiś element zdrowego rozsądku pojawi się po jego stronie. Ale tak się nie stało.
Trochę niespodziewanie na arenie konfliktu między wami pojawił się w ostatnich dniach niemiecki menadżer Maik Barthel. Z jego wyjaśnień wynika, że "Lewy" przystał na warunki nowego kontraktu z Bayernem - te same, które później przedstawiał jako swoją krzywdę. Miało to być efektem między innymi pana nieuczciwości.
- Maik powiedział prawdę. Lewandowski został złapany na kłamstwie i w ten sposób wiarygodność jego zeznań została podważona. Czytałem dokładnie te zeznania, czytałem też zawiadomienie do prokuratury. Mnóstwo kłamstw i konfabulacji. Sam się kręci wielokrotnie w tym, co mówi. A wersji wydarzeń z Monachium opowiedział już chyba ze trzy. Żyjemy w czasach, w których prawda goni kłamstwo. Ale prędzej czy później każde kłamstwo zostanie dogonione.
Dalsza część rozmowy na kolejnej stronie - KLIKNIJ TUTAJ
Sąd w Hamburgu nakazał usunięcie wszystkich artykułów prasowych sugerujących, że dziennikarz Rafael Buschmann brał udział w rzekomym szantażu wobec Lewandowskiego. Rozczarowani poczuli się ci, którzy liczyli na to, że Buschmann się złamie i obciąży pana w zeznaniach.
- Nie miałem takich obaw. Zdążyłem poznać metody pracy poważnych dziennikarzy. Redakcja "Spiegla" to nie tylko Buschmann, są też inni. Opisywali kłopoty Messiego, Ronaldo, Modricia - i każdy z nich pozwał gazetę do sądu. Z tego co wiem, wszyscy przegrali. Dlaczego Lewandowski nie idzie ze "Spieglem" do sądu? Widocznie się boi. Jedyną jego strategią jest pomawianie.
Pan z kolei konsekwentnie wszystkiemu zaprzecza: nie było szantażu, było domykanie rozliczeń.
- Wiem, co zrobiłem, a czego nie zrobiłem. Celem naszych spotkań, podczas których byłem przez Lewandowskiego potajemnie nagrywany, było ustalenie kwoty, jaką mieliśmy wpisać do porozumienia przygotowanego przez naszych prawników. Porozumienie bardzo szczegółowo określało kilka tytułów płatności i bardzo wyraźnie opisuje tytuły rozliczeń. Każda inna interpretacja celu naszych spotkań - odwołując się do Witolda Gombrowicza - jest albo prowokacją albo głupotą.
Lewandowski zaczął nagrywać wasze rozmowy już w 2018 roku. Ani razu nie przeszło panu przez myśl, że tuż przed powitaniem wciska jakiś czerwony guziczek?
- Co ciekawe, pierwszy raz nagrał mnie w czasie, gdy składał mi życzenia urodzinowe. Mieliśmy normalne relacje między sobą, potrafiliśmy normalnie rozmawiać. Trudno było mi zakładać, że człowiek, który składa życzenia, jednocześnie knuje po cichu intrygę. Nie podejrzewałem go o taką perfidię. Ale już w Restauracji Baczewskich, w styczniu zeszłego roku, przeczuwałem, że może mnie nagrywać. To nie było tak, że ja go zmuszałem do spotkań. Skłamał w zawiadomieniu do prokuratury krajowej, że ja organizowałem nasze spotkania. Było odwrotnie.
Gdyby po tej ostatniej rozmowie ujawnił, że nagrał każde słowo i zażądał w zamian za milczenie 20 milionów euro, zainwestowałby pan taką kwotę? To jest pytanie o to, ile wart jest spokój Cezarego Kucharskiego.
- Zareagowałbym śmiechem. Z nagrań wynika, że nigdy nie żądałem 20 milionów euro "za milczenie“. Kwota ta padła jedynie w aspekcie wyceny praw wizerunkowych Roberta ocenianych przez inne osoby. Jeśli zaś chodzi o rzekome "milczenie“, to odnosiło się to do obowiązku, jaki chcieli nałożyć na mnie pełnomocnicy Roberta w treści samego porozumienia.
Na czym ten obowiązek miał polegać?
- To Robertowi ewidentnie zależało na tym, abym "milczał“, co było sprzeczne z wnioskami płynącymi z opinii Ernst&Young (renomowany koncern doradczo-audytorski - przyp. red.), który rekomendował mi zgłoszenie nieprawidłowości do urzędu skarbowego jako jeden ze sposobów minimalizacji moich ryzyk prawnych. Robert w trakcie negocjacji wprowadził jednak do porozumienia zapisy, które zakazywały mi składania jakichkolwiek zawiadomień lub upubliczniania znanych mi informacji o finansach Roberta i jego żony Anny.
Pana intencje były od początku przejrzyste?
- Wszystko, co robiłem, było podyktowane zapewnieniem sobie i Lewandowskim spokoju. Ktoś ich jednak naprowadził na szaleńczy pomysł o rzekomym wyłudzeniu i szantażu, mimo że ich prawnicy negocjowali treść porozumienia między nami. Dziś słyszę, że prokurator z prokuratury regionalnej twierdzi, iż na mocy tego porozumienia nie mogłem uzyskać tak wysokich kwot od Roberta Lewandowskiego, jakie padały na spotkaniu. Nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać. Prokurator przypisuje sobie dzisiaj rolę negocjatora kwot, które Robert Lewandowski miałby mi zapłacić na podstawie porozumienia. Co istotne, od samego początku tych negocjacji wskazywałem, że część kwoty rozliczenia ma mi się należeć za prawa wizerunkowe piłkarza. Ta kwestia została wprost wyrażona w uzgodnionym porozumieniu, którego treść niemal w całości była już ustalona - wystarczyło wpisać kwotę rozliczenia.
Co by pan dzisiaj chciał powiedzieć Robertowi, gdyby nie umożliwiał tego zakaz zbliżania się do niego i nawiązywania z nim kontaktu?
- Nie potrafię wyobrazić sobie takiego spotkania. Bo gdzie? W studiu nagrań? Dziś spotkanie ze wspólnikiem, który poszedł na współpracę z prokuraturą w celu uniknięcia rozliczenia się z byłym wspólnikiem, nie miałoby sensu. Prokuratura to dzisiaj "zbrojne ramię“ Lewandowskiego. Bałbym się kolejnej prowokacji.
Nie czuł pan zakłopotania, kiedy wyciekły zeznania Anny Lewandowskiej, w których opowiada o przejmującym strachu i szczękościsku?
- Ona też kłamie w zeznaniach. Widać, że jakiś prawnik podpowiedział jej, co ma dokładnie mówić. Ona tam opowiada, że się mnie bała od paru lat, że jestem jakimś nieobliczalnym człowiekiem. Środowisko mnie zna od 30 lat i chyba nie wierzy w takie absurdy. Te brednie o szczękościsku i utracie laktacji zostały dla niej wymyślone i podsunięte, żeby stygmatyzować moją osobę jako tego złego. A przecież to Anna Lewandowska wysyłała mi zdjęcia swojej córki, wysyłała serduszka i zapraszała mnie do Monachium, pisząc do mnie "wujku". A teraz mówi, że bała się mnie od paru lat i zatrudniła ochroniarza, żeby się przede mną chronić? To brednie, co ona mówi, jeden wielki stek kłamstw. Bardzo chciałbym ją zobaczyć, jak to wszystko powtarza przed sądem.
W rozmowie z TVP Sport wspominany przez pana mecenas Tomasz Siemiątkowski dał do zrozumienia - takie można było odnieść wrażenie - że nie wyklucza gotowości do ugody. Jest możliwa na tym etapie sporu?
- Nie wiem, jak to miałoby wyglądać. Przecież porozumienie było przygotowane do podpisania. W tej chwili trudno mi to sobie wyobrazić. Musieliby wycofać wszystkie kłamstwa i pomówienia wobec mnie. Warunki do zawarcia ugody są obecnie znacznie trudniejsze niż wcześniej.
W jaki sposób chroni pan swoich najbliższych przed skutkami tego, co się wydarzyło w ostatnich miesiącach?
- Wiadomo, że dla wszystkich to był szok. Ale można z tym żyć. I my dzisiaj normalnie żyjemy. O rozmowach o rozstaniu z Lewandowskim i przygotowanym porozumieniu moi bliscy wiedzieli od dawna. Byli oczywiście przestraszeni tym wejściem policji do domu, bo trochę to wyglądało jak w gangsterskich filmach. Dzisiaj nie żyją już tak tą sprawą, nie żyją Lewandowskimi. Udało im się otrząsnąć z tego bardzo szybko. Mają swoje zainteresowania i swój świat. To, co się wydarzyło, nie jest czymś, co przeszkadzałoby im normalnie żyć.
A jak wielu ma pan dzisiaj przyjaciół? To jest chyba ten moment w pana życiu, kiedy najłatwiej ich policzyć.
- Paradoksalnie mam więcej przyjaciół, niż miałem przed tą sprawą. Staram się otaczać ludźmi rozsądnymi, mądrymi, którzy znają polską rzeczywistość i potrafią czytać między wierszami. Moja rodzina dostała od nich ogromne wsparcie, kiedy do domu weszli policjanci i kiedy publiczne media pisały o mnie na paskach. Bardzo za te wyrazy wsparcia dziękuję przyjaciołom i znajomym.
Podobno cały czas tworzy się lista osób, które będzie pan chciał pociągnąć do odpowiedzialności za naruszenie dobrego imienia.
- Myślę o tym, ale z drugiej strony myślę też sobie, że może szkoda nerwów. Nie podjąłem na razie żadnych kroków. Inna sprawa, że dzisiaj te osoby zamknęły już buzię. Myślę, że po tym ostatnim tekście "Spiegla", nikt się nie odważy na tak jednostronne komentarze, jak miało to miejsce wcześniej. A sam przed sobą nie muszę udowadniać, kim jestem i co robię.
Jaki finał będzie miała historia, o której rozmawiamy?
- Jestem przekonany, że wygram wszystkie sprawy. Nie porwałem się z motyką na słońce. Każdy, kto mnie zna, wie, że mam rację w tym sporze. Wydaje mi się nawet momentami, że przeżywam deja vu...
Czego ono dotyczy?
- Pamiętam, jak kiedyś zasugerowałem w mediach nieczystość postępowań działaczy przeciwnej drużyny. To było w latach, kiedy korupcja szalała w naszej piłce. Zostałem wtedy przez całe środowisko skrytykowany, mimo że wszyscy wiedzieli, jaka była prawda. Mam wrażenie, że dzisiaj jest podobnie. Środowisko wie, po której stronie jest prawda. Ale nie wypada tego publicznie mówić, bo zawsze można w ten sposób podpaść Lewandowskiemu - a czasem warto mieć z nim wywiad albo chociaż podpis na koszulce.
Rozmawiał Łukasz Żurek