Zabieg, znany zresztą bynajmniej nie z Iranu, ale z postępowej Holandii czy USA, ma na celu ochronę - głównie dzieci - przed niebezpiecznymi zjawiskami i treściami prezentowanymi w produktach przemysłu rozrywkowego i serwowanymi coraz częściej bez żadnej troski o konsekwencje psychiczne u potencjalnego użytkownika. Wystarczy obejrzeć pierwszą lepszą grę - że o kolejnych numerach "Bravo" i podobnych mutacji pism dla młodzieży nie wspomnę - by przysłowiowe włosy stanęły dęba. Przemoc i wulgarność są na porządku dziennym, krew leje się litrami, a celem wielu gier opisywanych jako "zręcznościowe" jest tylko i wyłącznie ustanawianie rekordów w zabijaniu. Do tego dochodzi tzw. prasa młodzieżowa, która serwuje już nie nastolatkom, ale wręcz dzieciom z podstawówki pikantne i wpędzające małolaty w kompleksy historyjki "z życia wzięte", gdzie pierwszym i jedynym tematem jest "gdzie i jak to się robi". Nie jestem aż takim optymistą jak np. niektórzy posłowie PiS, którzy naiwnie wierzą, że wystarczy nakleić na grę, film czy gazetę odpowiedni znaczek, a zamiast wynurzeń jakiejś gwiazdki wrzucić do przysłowiowego "Bravo" historię uczniów ginących w powstaniu warszawskim albo podczas obrony Lwowa i już wyrośnie nam zdrowe moralnie pokolenie prawdziwych patriotów. Takie myślenie byłoby przejawem większego oderwania od rzeczywistości niż niektóre projekty ministra Giertycha. Jednak jeśli pomysł znakowania produktów adresowanych do dzieci zasługuje na uwagę i poparcie, to raczej ze względu na skutki, jakie może mieć w głowach rodziców. Pamiętam rozmowę z moimi znajomymi, którzy indagowani, dlaczego kupili swoim pociechom dość brutalną grę, gdzie trup ścielił się z prędkością serii z karabinu maszynowego, zapytali retorycznie i szczerze: "A skąd mieliśmy o tym wiedzieć?" Rzeczywiście, okładka gry zachęcała - miała być "wejściem do krainy historii niezwykłych i fantastycznej zabawy". Podobnie jest z regularnie deprawującymi dzieci i młodzież kolorowymi pismami. Robione w myśl zasady "coś o gwiazdach muzyki, aktorach i sprawach łóżkowych" nie wprowadzają czytelnika w "kolorowy świat, który zawsze chciałaś poznać", ale raczej wpędzają kompleksy, że "masz 15 lat i jeszcze jesteś dziewicą?". A listy do redakcji i historie "z życia wzięte" pisane przy biurkach niemieckich (zresztą wszystko jedno, gdzie powstaje oryginał) redaktorów, którzy pewnie nieźle się przy tym bawią, mają za zadanie być dosadne, wyraziste i odpowiednio bezpruderyjne. Zapytałem kiedyś jednego ze znajomych dziennikarzy chałturzących w pewnym młodzieżowym czasopiśmie, czy "testuje" swoją twórczość na dorastającym synu. Ten, nie kryjąc szczerego oburzenia, stwierdził po prostu: "Tego g...na w domu nie chcę nawet widzieć!" Szkoda, że nie pomyślał o dzieciach sąsiadów. Żyć i to bardzo dobrze muszą natomiast wydawcy pism, gier i innych tego typu produktów, dlatego pewnie będziemy świadkami zmasowanej krytyki samego pomysłu oznaczania treści szkodliwych. Dowiemy się o cenzurze, klerokracji, totalnej kontroli nad młodzieżą i tym podobnych bzdurach. Ja osobiście sądzę, że jedyną cenzurą, z jaką będziemy mieli do czynienia, będzie autocenzura zdrowego rozsądku większości krytyków tej propozycji.