Sobotni podwójny atak bombowy niedaleko bazy amerykańskich dyplomatów był pierwszym w Maroko od 2003 roku, kiedy to jednoczesne wybuchy zabiły prawie 50 osób. W ostatnich atakach jedynymi ofiarami byli jednak sami zamachowcy. Zajście miało miejsce cztery dni po tym, jak trójka mężczyzn wysadziła się w powietrze podczas policyjnej obławy na jeden z domów w Casablance. Według ekspertów ostatnie zamachy w Maroku i Algierii to cześć rosnącego w Afryce Północnej zagrożenia ze strony radykalnych islamistów, którzy rekrutują zwolenników wśród biednych z regionu. - Bieda to nie wymówka, by zabijać własnych braci muzułmanów - denerwuje się mieszkaniec Maroka, Haj Ahmed Boubli. To punkt widzenia wielu Marokańczyków, którzy są jednocześnie oburzeni i zaalarmowani ostatnimi wydarzeniami. Eksperci ds. ruchów radykalnych, jak Mustafa Khalifi, twierdzą, że zagrożenie ze strony islamistów może być jeszcze w Maroku zatrzymane. - Dlaczego? Ponieważ Maroko nie ma silnie rozwiniętej siatki terrorystycznej, jak ta, którą widzieliśmy w Algierii - podkreśla Khalifi. Algieria wciąż podnosi się z zeszłotygodniowej serii zamachów bombowych w stolicy, Algierze, które kosztowały życie ponad 30 osób. Ataki wzbudziły niepokój, że kraj mógłby ponownie pogrążyć się w fali politycznej przemocy lat 90., kiedy zginęło ponad 200 tysięcy osób. Strach osiągnął taki poziom, że gdy ambasada Stanów Zjednoczonych ostrzegła przed możliwością kolejnych ataków, panika ogarnęła cały Algier. Rząd Algierii natychmiast zaprzeczył amerykańskim doniesieniom, które określił jako "fantastyczne, nie do przyjęcia i nie na miejscu".