- Rozległ się jeden wybuch potem drugi, posypało się coś z sufitu, zgasło światło - relacjonuje tamte wydarzenia Pałamarczuk korespondentowi RMF. - Fala uderzeniowa aż mnie obróciła, choć były tam potężne ściany - mówi. Nikt nie przypuszczał, że wybuchł reaktor. Podejrzewano awarię w hali turbin, jakieś problemy z pompami. - Otworzyłem drzwi i zobaczyłem straszny widok - dach zaczął spadać, jego elementy przebijały rury, z nich ze świstem wydobywała się para i woda. A wszystko radioaktywne. Doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę - dodaje. W czasie katastrofy Pałamarczuk miał 35 lat. Piotr Pałamarczuk pomagał wyciągnąć jednego ze swoich ludzi, odciętego w odległym pomieszczeniu. Dostał praktycznie śmiertelną dawkę promieniowania. Uratowała go operacja przeszczepu szpiku - żyje cudem, bo spośród 19 osób, które razem z nim przeszły podobną operację, do dziś żyją już tylko dwie. - Miał ciężko poparzone nogi, bo chodził po kolana w radioaktywnej wodzie, dlatego potem przeszedł jeszcze piętnaście operacji przeszczepów skóry i wszczepiania naczyń krwionośnych. Kolega, którego wyniósł na plecach, zmarł po trzech godzinach - wspomina Pałamarczuk.