INTERIA.PL: Co tajny współpracownik miał z donosów? Jolanta Drużyńska: Pieniądze, bo tw byli wynagradzani przez SB - w zależności od liczby donosów, od wagi donosów, i w zależności od tego, jakimi pieniędzmi dysponował dany wydział. Kiedy zapoznaliśmy się z pokwitowaniami pieniężnymi, choćby TW "Zygmunt", czy innego TW o ps. "Klinowski" [donosił na Piwnicę oraz m.in. na działaczy Konfederacji Polski Niepodległej - przyp. Red], okazało się, że nie były to tak duże pieniądze. Nie można było sobie za nie wystawić willi, kupić mieszkania, czy samochodu. Ale były. SB gwarantowała swoim tajnym współpracownikom w pewnym sensie nietykalność, w momencie kiedy popełniali jakieś wykroczenie, przestępstwo. Tak było , jak chociażby w przypadku TW "Zygmunt", złapanego przez milicjantów za jazdę po pijanemu, który nie poniósł za to żadnych konsekwencji. Wybroniły go właśnie kontakty z SB. SB mogła pomóc w zrobieniu kariery, w wyjeździe za granicę, w dostaniu mieszkania, w otrzymaniu stanowiska. Możliwości wynagradzania przez SB swoich ludzi, tajnych współpracowników, były różne. Stanisław M. Jankowski: O wszystkich nominacjach decydowały komitety [PZPR - przyp. Red]. Wystarczyło, żeby z SB poszedł ktoś do komitetu i przekazał informację, że mamy tu kogoś zasługującego, np. na stanowisko wicedyrektora Estrady. Nie było problemu. Tworzono kolejne stanowiska wicedyrektora w zakładzie pracy, żeby swój człowiek mógł otrzymywać pieniądze. Bywało, że w ogóle tam nie pracował i tylko pojawiał się po pieniądze. W środowisku dziennikarskim nie było problemu, żeby dopisać do listy wierszówkowej kogoś z działaczy partyjnych, albo różnego rodzaju konfidentów, którzy mogli otrzymywać honorarium za teksty, których nigdy nie popełnili. Czasami to wyciekało. Staranie się o miejsca na studiach dla dzieci, dla znajomym. Na cmentarz Rakowicki było trudno się dostać, a bezpieka miała możliwość załatwienia miejsca nawet w alei zasłużonych.