W okolicach West Broadway i Church Street na ogrodzeniach zawieszone tysiące t-shirtów z nabazgranymi słowami otuchy i współczucia, zdjęć zaginionych, banerów, flag z całego świata. Z reguły przed tymi ogrodzeniami tłoczą się tłumy turystów. Za ich plecami rozciąga się "strefa zero" otoczona ogrodzeniem z siatki. Od strony ulicy, na siatce zielone płachty, strzegące plac tragedii przed oczami przechodniów. Tu i ówdzie wyszarpane dziury, przez które można podglądać tę ogromną pustkę rozbrzmiewającą hałasem młotów mneumatycznych i spycharek. O siódmej rano jednak jedynymi żyjącymi istotami tutaj są kręcący się w kaskach budowlańcy i policjanci oraz nieliczni o tej porze sprzedawcy "pamiątek" - ohydnych szklanych kul z wieżami w środku, koszulek z napisami NYPD i FDNY, tudzież całej gamy zdjęć i albumów dokumentujących każdą minutę tragedii. Od strony południowej władze miejskie ustawily drewnianą platformę widokową z widokiem na dół. Przerażające to. "Na szczęście" nie mogę przejść się po platformie, bo za wcześnie na to. "Widok" otwarty jest od 9. rano do 9. wieczorem. Większość otaczających "strefę zero" budynków nie została poddana jeszcze remontowi - okna zabite deskami pod zwałami czarnej siatki przeciwpyłowej. Przez przypadek natrafiłam na dość ciekawą scenę - otóż grupa około 20 budowlańców zaczęła rozwijać ogromnych rozmiarów baner. Jeden z nich objaśnił mi, że te dwa banery przedstawiają płonące wieże. Te gigantyczne fotografie miały być zawieszone na ścianach okolicznych budynków. W ramach Pierwszej Rocznicy. Codziennie myślę o tym, co się wydarzyło. Nie sposób zapomnieć. Sklamałabym mówiąc, że nowojorczycy otrząsnęli się z tragedii hop siup i w iście amerykańskim tempie wrócili do tzw. "normalności". W moich następnych kilku artykulikach postaram się przedstawić mniej lub bardziej obiektywny obraz nowojorskiej codzienności "one year later".