Początek sierpnia 2021 roku. Uśmiech nie schodzi z jej twarzy, gratulacje nie przestają napływać, igrzyska trwają. To dni, o których marzyła. Agnieszka Kobus-Zawojska jest bardzo szczęśliwa. W Tokio wywalczyła srebrny medal olimpijski, płynąc w wioślarskiej osadzie z Katarzyną Zillmann, Marią Sajdak i Martą Wieliczko. Niewiele jednak brakowało, by w igrzyskach nie wzięła udziału. W rozmowie z Interią opowiada o najtrudniejszych momentach kariery i ludziach, którzy pomogli jej przez nie przebrnąć. Chirurg, potem psychiatra. Przede wszystkim mąż. Byli też inni, bez których ta medalowa przygoda nigdy by się nie zaczęła. Łukasz Żurek, Interia: Historia trochę jak z filmowego planu. Zagubiona kobieta ucieka przed olimpijskim podium. Bez efektu. Przeznaczenie i tak ją dopada, wszyscy biją brawo... Agnieszka Kobus-Zawojska: - To historia o mnie? Wygląda na to, że nikt inny nie odegrałby głównej roli lepiej. Akcja zaczyna się w 2012 roku na krętym szlaku do Londynu. Wtedy chciała pani rzucić wioślarstwo po raz pierwszy. - To prawda. Nie znalazłam się w kadrze na igrzyska i troszkę obraziłam się na ten sport, obraziłam się na wioślarstwo. Chciałam zrezygnować. Jeśli dobrze pamiętam, zrobiło się z tego pięć miesięcy przerwy od wiosłowania. Maciek - obecnie już mój mąż, również wioślarz - przekonał mnie wtedy, że nie powinnam się poddawać. Tata, który zawsze stał za mną i za tym sportem, dostrzegł mój smutek. Widział, jaki to był dla mnie ból. Powiedział: "Aga, na wioślarstwie świat się nie kończy". Podszedł do mnie jak do człowieka, nie tylko jak do sportowca. Postanowiła pani jednak kontynuować karierę i czas pokazał, że była to dobra decyzja. Brązowy medal wywalczony na kolejnych igrzyskach, w Rio de Janeiro, to najlepszy dowód. - Patrząc na to z perspektywy czasu, chyba dobrze się stało, że nie pojechałam do tego Londynu. To był pierwszy wyjazd czwórki na igrzyska. Nie dostałam się do składu, ale może potrzebowałam takiego mocnego potknięcia. Trenowałam sama, żeby z powrotem w tej kadrze być i udowodniłam sama sobie, że potrafię. Trener zobaczył moje zaangażowanie, docenił postęp, jaki zrobiłam i dał mi kolejną szansę. Do tej pory Julia Michalska -Płotkowiak (nasza olimpijka z Pekinu i Londynu - przyp. red.) śmieje się, że ze mną to było tak, że jak nie drzwiami, to oknem. Od 2014 roku pływam w czwórce podwójnej. Ale nie wszystko układało się tak kolorowo, jak mogłoby się dzisiaj wydawać. Wiosną tego roku znów była pani bliska rezygnacji. Powinniśmy w tym miejscu podziękować wszystkim, którzy na to nie pozwolili, prawda? - Tak, zdecydowanie tak. To był dla mnie bardzo trudny czas. Trener próbował w naszej osadzie dokonać zmian, momentami było bardzo nerwowo, lecz udowodniłyśmy skuteczność tego składu. Zaczął się rok olimpijski, a nie wszystko szło tak, jak powinno iść. Później nie pojechałam na mistrzostwa Europy, bo złapał mnie covid. Mój umysł chciał szybko wrócić do sportu, ale ciało na to nie pozwalało. Byłam tym wszystkim mocno sfrustrowana i w końcu nastąpiło jakieś przesilenie. Przestałam sobie z tym radzić. Nie mówiłam tego nikomu, bo nie chciałam nikogo stresować, ale w maju, jadąc na Puchar Świata do Lucerny, nie byłam sobą. Kto pomógł pani tym razem? - Niedobre emocje szybko we mnie narastały i w pewnym momencie zrozumiałam, że muszę zadzwonić do męża. Powiedziałam mu, że jak nie przyjedzie na zgrupowanie do Wałcza, to ja wracam do Warszawy. Było mi ciężko. Mąż skontaktował się z dyrektorem sportowym związku, bo wtedy nikt nie mógł nas w COS-ie odwiedzać. Dostał zgodę, przyjechał i znowu bardzo mi pomógł. Zaraz potem zaczęłam indywidualną współpracę z panią psycholog Magdaleną Flis-Kuc, mimo że mamy w kadrze związkowego psychologa. Ale ja potrzebowałam kogoś takiego tylko dla mnie, żeby czuć się troszkę bezpieczniej. I myślę, że ona mi bardzo poukładała w głowie. Pokazała mi taki szerszy pogląd na życie, dzięki któremu potrafię teraz spojrzeć na wiele rzeczy z dystansem. To był naprawdę trudny okres i nie trwał tylko chwilę. W roku poprzedzającym igrzyska musiałam się zapisać na konsultacje online do psychiatry. Ale dzisiaj to już za mną. Jak minęłam linię mety w Tokio, to poczułam, że jestem z siebie bardzo dumna. Zrozumiałam, że jak upadam, to potrafię wstać. Spędza pani teraz dni radośnie i beztrosko. Inaczej niż po powrocie z poprzednich igrzysk - nie każdy wie, że trzeba było wtedy podjąć bardzo poważną decyzję natury medycznej. - Chodziło o operację szczęki. To też było dla mnie straszne. Zaczęło się od tego, że przed igrzyskami w Rio bolał mnie ząb. Poszłam do dentystki i ona mi uświadomiła, że mam wadę zgryzu, którą można wyleczyć. Progenia - tak się to nazywa (nadmierne wysunięcie kości żuchwy do przodu - przyp. red.). Miałam już 26 lat i nikt mi wcześniej nie powiedział, że to jest coś, co się leczy. Myślałam, że ja po prostu tak wyglądam, nie zwracałam na to większej uwagi. Nie wahała się pani przed wyrażeniem zgody na zabieg chirurgiczny? - Niedługo potem otrzymałam kontakt do lekarza, który się tym zajmuje w Warszawie. Zapewniono mnie, że to najlepszy specjalista. Ceniony chirurg, w zasadzie prekursor od takich przypadłości, wykonujący operacje m.in. na czaszkach niemowląt. Zobaczył mnie i od razu powiedział, że wie, co trzeba zrobić. Nawet mnie nie musiał badać. Porozmawiałam z nim chwilę i już wiedziałam, że zgodzę się na operację. Zapewnił mnie, że będzie lepiej, wzbudził moje zaufanie. Umówiliśmy się najpierw na założenie aparatu ortodontycznego. To miało przygotować panią do zabiegu? - Tak. Ale znowu wszystko wokół się skomplikowało. Po powrocie z Rio pojechaliśmy na wakacje, Maciek mi się oświadczył i planowaliśmy ślub w następnym roku. A tu nagle decyzja o operacji szczęki. Wróciłam do domu i mówię mu, że nie wiem, czy dobrze robię. Wiedziałam, że po tym zabiegu ludzie dochodzą do siebie czasem pół roku. Długo są opuchnięci i tak dalej. Ale podeszłam do tego tak jak do większości rzeczy w swoim życiu - że musi się udać. Kiedy ostatecznie doszło do interwencji chirurga? - Po mistrzostwach świata w Sarasocie, jesienią 2017 roku. Tydzień po powrocie z USA udałam się na zabieg. Miałam też od razu robioną przegrodę nosową, bo co roku dopadało mnie zapalenie zatok. Nos nie był w pełni drożny. Prawie nikomu o operacji nie mówiłam, tylko najbliższym i koleżankom z drużyny. Dopiero dzień przed terminem napisałam o tym na swoim fanpage’u. Ale nie wiedziałam wtedy, że znowu nadchodzą bardzo trudne dni. Nie chciałam zmieniać swojego wyglądu, chciałam tylko być zdrowsza. A stało się tak, że po operacji tata mnie nie poznał. Jak mnie zobaczył, powiedział tylko: "Boże, to Ty". Płakałam codziennie. I zaczęłam się bać. Bałam się kontaktu z ludźmi - na przykład wyjścia do sklepu naprzeciw domu albo tego, że mnie sąsiadka nie pozna. Gdyby nie mąż, nie wiem, jakbym wytrzymała tamten czas. Nie bez powodu mówię, że jest moim mężem, przyjacielem i psychologiem. Maskowała się pani? - Chodziłam w wysoko naciągniętym szaliku. Mam takie zdjęcia z tamtych dni, na których tylko oczy są widoczne. Żałuję, że nie skorzystałam wtedy z pomocy psychologa. Dopiero znajomy fizjoterapeuta powiedział mi któregoś dnia: "Aga, ty zrobiłaś coś dobrego dla swojego zdrowia, a nowy wygląd to tylko efekt uboczny". I to mnie jakoś tak przekonało do tego, żeby przestać się wstydzić pomówień o moją próżność. Obawiałam się jednak wrzucić pierwsze zdjęcie do internetu, ale jak już to zrobiłam, to było bardzo dużo pozytywnych komentarzy. Oczywiście były też słowa krytyki, ale tego nie unikniemy. Zawsze ktoś powie, że zrobiłam sobie operację plastyczną z kaprysu. Ślub odbył się zgodnie z planem? - Tak, pobraliśmy się w grudniu tego samego roku, czyli dwa miesiące po operacji. Na zdjęciach widać, że twarz mam jeszcze spuchniętą. Nie mogłam normalnie jeść, długo nie miałam czucia. To było dla mnie traumatyczne przeżycie, ale mam wrażenie, że ono mnie najbardziej postawiło na nogi i pokazało mi, jaka jestem silna. Rok później zdobyłam z dziewczynami mistrzostwo świata i mistrzostwo Europy, mimo że fizycznie bardzo długo dochodziłam do siebie. Udało się pani odzyskać pełny komfort funkcjonowania? - Moja górna szczęka została wysunięta o ponad centymetr. Dla mnie to jest cały czas abstrakcja, jak tak teraz o tym mówię. Obecnie nie odczuwam już dyskomfortu. Czasem tylko mąż się śmieje, jak się ubrudzę czymś na brodzie. Nie zawszę to czuję, ale takie rzeczy mogą się zdarzać po tak poważnej operacji. Mam natomiast świadomość, że wyglądam lepiej niż w Rio, i że - co tu dużo mówić - po prostu jestem ładniejsza. Kiedyś bałam się tego, co ludzie powiedzą. Teraz mniej mnie to interesuje. Interesuje mnie to, co powiedzą najbliżsi - ci, którzy dobrze mi życzą i z którymi mam dobry kontakt. Hejt już na mnie nie robi takiego wrażenia jak dawniej. Jak zareagowały na zmianę pani wyglądu koleżanki z osady? - W sumie w najlepszy możliwy sposób, czyli nie powiedziały "wow". Chyba tego właśnie było mi potrzeba, żeby nikt nie robił z tego wielkiej sensacji. Trzysta dni w roku spędzacie razem. Tworzycie zgraną ekipę poza wioślarskim torem? - Myślę, że tak. Oczywiście czasem musimy od siebie odpocząć, ale lubimy też spędzać czas razem poza łódką. Wychodzimy wspólnie na kolację, potrafimy pobyć ze sobą także w inny sposób. Umiemy znaleźć czas dla drużyny. Nie jest tak, że idziemy na trening jak do roboty, potem wracamy i każda idzie w swoją stronę. To nam pozwoliło się zżyć i lepiej współpracować w łódce. Od Marii Sajdak otrzymałam w tym roku dużo wsparcia. Kiedy byłam niezadowolona po starcie w Lucernie, jej jako pierwszej powiedziałam, że mam za sobą zły okres. Odpowiedziała mi, że jestem silna, że jest ze mnie dumna, i że jak będę czegoś potrzebowała, to żebym przyszła do niej. Bardzo wiele jej zawdzięczam. Kiedy zapytałem o całą czwórkę bliską wam osobę, usłyszałem: "One się kochają i nienawidzą". Potraficie się pokłócić o banalne sprawy. - To jest jak w rodzinie. W sportowym życiu zawsze są nerwy, presja wyniku i duże zmęczenie fizyczne, które mocno wpływa na nasze emocje. Co jakiś czas któraś z nas potrafi wybuchnąć. Ale fajne jest to, że potrafimy ochłonąć, później się spotykamy i wyjaśniamy sobie sytuację. Nic nie jest zamiatane pod dywan. Nienawidzę, jak ktoś udaje, że czegoś nie było. Wolę na czysto wszystko wyjaśnić - wtedy jest łatwiej ruszyć do kolejnego treningu, do kolejnego dnia. U nas tak to właśnie funkcjonuje. Jeśli coś się dzieje, to załatwiamy to w swoim gronie. Nie chodzimy i nie żalimy się do innych. To prawda, że w dniu wylotu do Tokio poszłyście o 8.00 rano na trening? Zbiórka była wyznaczona na 12.00. - Tak. I to był koszmarny trening. Trener zaserwował interwały na ergometrach, 40 sekund na 20. Dziewczyny ćwiczyły w fitness-klubie, ja w domu, bo w klubie były tylko dwa ergometry i w czwórkę nie dałybyśmy rady. Wyglądałyśmy po tej treningowej sesji... naprawdę konkretnie. Zrobiłam sobie selfie, było straszne. Ale może dzięki temu lepiej nam było potem spać w podróży do Tokio. Można o was usłyszeć, że tuż przed startem wyścigu o wysoką stawkę macie w sobie ogromne pokłady sportowej agresji. Rzeczywiście? Na telewizyjnym ekranie trudno to dostrzec. - Coś w tym jest. Kiedy płyniemy finał, wzbiera w nas nie tylko mocna koncentracja i skupienie, ale również ta sportowa agresja. Im wyżej zawieszona poprzeczka, tym bardziej to po nas widać. Dobrze na mnie działa, jak pomyślę w trakcie ważnego wyścigu: "okay, rozwalę cię". Nie możemy być takimi łagodnymi barankami, które grzecznie idą na start. Nie jesteśmy dziewczynkami do bicia. Tę sportową agresję trzeba umieć z siebie wykrzesać. "Kto nie ryzykuje, ten nie pije sake". To ze złotej księgi cytatów. - Powiedziałam tak w euforii po wywalczeniu medalu w Tokio. Na sportowym gruncie zostawiam całe serce i sto procent zaangażowania. Ale jak już przychodzi sukces i czas odpoczynku, to potrafię zabalować. Trzeba tylko wiedzieć kiedy, gdzie i ile. O tym sake powiedziałam spontanicznie, bo kojarzy się z Japonią. A ryzyko? Musiałyśmy je podjąć, bo w finałowym wyścigu długo byłyśmy czwarte i trzeba było coś zrobić. Ruszyłyśmy w odpowiednim momencie mocniej i udało się. To był nasz dzień. To wy rozwiązałyście polski worek z medalami w Tokio. W jednej chwili stałyście się rozpoznawalne, popularne i pożądane. Przez kilkadziesiąt godzin było was wszędzie pełno... - Rzeczywiście dużo tego było. Jak sięgnęłam po wyścigu po telefon, to nie wiedziałam komu najpierw odpisywać. Non stop wiadomości, gratulacje, prośby o chwilę rozmowy. I wie pan co? To są bardzo przyjemne momenty. Ale zaczęły też do mnie pisać osoby, które wcześniej mnie ignorowały, czy nawet zachowywały się nie fair. Dlatego staram się dozować i ograniczać niektóre kontakty. Sukces zawsze ma wielu ojców, porażka jest sierotą. Wyświechtane powiedzenie, ale prawdziwe. Z sukcesu zawsze szczerze cieszą się najbliżsi. - Moi rodzice po finale bardzo długo się nie odzywali. I zaczęłam się martwić, bo to od zawsze moi najwierniejsi kibice. Napisałam do nich, czy żyją. Tata mi odpisał, że żyją, ale nie piszą, bo mama zwymiotowała. Tak potworne były nerwy. Było mi rodziców żal, bo wiem, że na przebieg wyścigu nie mieli żadnego wpływu. Mogli tylko obserwować. Ja na starcie mniej się denerwuję, bo mam wpływ na to, co się za chwilę będzie działo. Można było odnieść wrażenie, że medialny zgiełk wokół waszej osady narasta z dnia na dzień. Stało się tak w dużej mierze za sprawą Katarzyny Zillmann, która w rozmowie z mediami pozdrowiła swoją dziewczynę Julię. - Jak udzielałyśmy pierwszego wywiadu, to przeżywałam takie emocje, że nie pamiętam nawet, co ja sama mówiłam. Tym bardziej trudno mi było skoncentrować się na tym, co opowiadają dziewczyny. I szczerze mówiąc, w ogóle nie wyłapałam tego, co powiedziała Kasia. Może również dlatego, że znamy się dość długo i to nie była dla mnie sensacja. To może jeszcze jeden cytat: "Potrzebuję dobrej imprezy i mojego męża". Potrafiła pani rozbawić wszystkich odpowiedzią na pytanie o najbliższe plany. - Igrzyska trwają dwa tygodnie, a tak naprawdę mamy za sobą pięć lat wyrzeczeń. Impreza po powrocie z Tokio była bardzo udana. Zorganizowali ją mój mąż i moja siostra. U niej w domu, za co jej naprawdę dziękuję. Zrobili mi niespodziankę. Myślałam, że będzie tylko rodzina. Wchodzę na piętro, bo powiedzieli mi, że siostrzeńcy mają dla mnie prezent, a tam wszyscy najbliżsi znajomi. Jedni przyjechali specjalnie z Mazur, żeby mnie przywitać. Toasty wrzucałam na media społecznościowe. Może nie była to najlepsza demonstracja sportowa, ale uważam, że trzeba pokazać, że medaliści olimpijscy też są ludźmi (śmiech). Tymczasem niewykluczone, że niebawem rywalizować pani będzie w dyscyplinie nieolimpijskiej. Są plany, by wraz z mężem wystartować w mistrzostwach świata... w wioślarstwie morskim. - Bardzo chcielibyśmy wystartować w dwójce mieszanej, co jest zupełnie nową kategorią wobec sztywnego podziału płci w wioślarstwie klasycznym. Ale nie jest to jeszcze pewne. Z uwagi na fakt, że wioślarstwo morskie to ciągle dyscyplina nieolimpijska - chociaż miało się to zmienić od 2024 roku w Paryżu - w związkowej kasie mamy ograniczone możliwości finansowe. Chociaż Maciek na pewno wystartuje na jedynce. Obecnie szukamy sponsora na nasz wspólny start. Mam nadzieję, że to się uda. Medal wywalczony z mężem miałby dla mnie duże znaczenie. W domu się dogadujemy. Jestem bardzo ciekawa, czy w jednej łódce też byśmy się dogadali. Kto lepiej rozładowuje napięcia w domu? - Tuż przed wyjazdem do Tokio była nerwowa atmosfera. Biegałam w kółko po domu, pakowałam się w pośpiechu. Nie byłam pewna, czy o wszystkim pamiętałam. I jak to kobieta - podnosiłam głos, gdy tylko coś było położone nie na swoim miejscu. Maciek mówi do mnie: "Aga, krzycz sobie, ile chcesz. Krzycz, ja ci wszystko wybaczam. Ale wracasz w sierpniu i będzie rygor w domu, będziesz chodziła jak w zegarku". To mnie tak bardzo uspokoiło, uśmiechnęłam się do niego. I podziękowałam mu, że jest taki wyrozumiały. Jaka ja byłam wtedy wredna! A on to przeżył. Teraz staram mu się to wynagrodzić. Jesteście parą od 12 lat, a do łódki wsiedliście razem dopiero w ubiegłym roku. - Tak. W czasie pandemii poszliśmy razem na trening. Trener rozpisał mi trening na ergometrze, ale z możliwością zejścia na wodę. Namówiłam męża na wodę i za pierwszym razem zrobiliśmy ponad 20 kilometrów. To całkiem niewiele, biorąc pod uwagę, że w planach macie podróż dookoła świata. - To nasze wspólne marzenie. Oboje uwielbiamy podróżować. Trudno powiedzieć, kiedy to marzenie zrealizujemy, bo jeszcze mamy dzieci w planach. Wszystko w swoim czasie. Generalnie wierzę w to, że wyprawa się uda, bo na razie wszystko nam wychodzi. Oczywiście z jakimiś potknięciami, ale generalnie te swoje marzenia spełniamy tak kroczek po kroczku. Może wcześniej wpadnie do was na wiosła Iga Świątek. Zaproszenie przyjęła. - Jej tata był wioślarzem. Okazało się, że wiosłował z moim, więc szybko się dogadałyśmy. Jestem bardzo szczęśliwa, że miałam okazję poznać Igę. To naprawdę fantastyczna dziewczyna, bardzo spokojna, wyważona. Dla mnie inspiracja, mimo że 10 lat ode mnie młodsza. Sama zapytała mnie na lotnisku o wiosła i zapewniła, że z chęcią by wpadła. Ma oczywiście napięty grafik, ale mam nadzieję, że coś w tym temacie wymyślimy i niedługo popływamy sobie razem. Rozmawiał Łukasz Żurek Kwestionariusz - zobacz najnowsze wywiady w cyklu Interii