Renata Piżanowska jako położna neonatologiczna w szpitalu pracowała przez 26 lat. W dzień po wybuchu pandemii w Polsce pokazała zdjęcie wypalonych płynem do dezynfekcji rąk i ujawniła, że wbrew zapewnieniom dyrekcji, personel placówki w Nowym Targu dostaje zbyt mało maseczek ochronnych. Za wpis na swoim prywatnym profilu z dnia na dzień zwolniono ją z pracy. Dyrektor szpitala w Nowym Targu oskarżył ją o kłamstwo i sianie paniki. Położna nie ustaje w dochodzeniu sprawiedliwości i sądzi się z byłym pracodawcą. Beata Bialik, Interia.pl: Jeden post na FB i stała się pani najbardziej rozpoznawalną położną w Polsce, do tego niepokorną i bezrobotną. Jak sobie pani z tym poradziła? Renata Piżanowska: - Zdaniem psycholożki po tym wszystkim miałam syndrom stresu pourazowego. Ale sama przez długi czas nie umiałam przyznać, jak wpłynęła na mnie ta sytuacja. Nie okazywałam emocji, bo na zewnątrz jestem twarda. Zresztą dużo się działo, dzwoniły media, potem politycy. Był szum. Dość szybko jednak, oprócz płynących zewsząd wyrazów wsparcia, stałam się twarzą wszystkich porażek polskiej służby zdrowia. Ludzie odreagowywali na mnie, wylewając hejt na pielęgniarki, lekarzy i położne ze wszystkich oddziałów na jakie kiedykolwiek trafili. Na jednym z portali ktoś napisał, że za takie zachowanie należy mi się kulka w łeb, ten komentarz wisi zresztą do dzisiaj. - To wszystko powoli ściągało mnie w dół. Ale gdy było ze mną źle, natychmiast pojawiał się psycholog i wyciągał mnie za uszy. Była w tym ogromna rola mediów i ludzi, których poruszyła moja sprawa. Dzięki temu cały czas tej walki i bezowocne poszukiwanie pracy były łatwiejsze. Dochodziło do mnie, że muszę odbić się od dna. No i jakoś tak z końcem kwietnia zaczęłam się z tego powoli otrzepywać. A jak szukała pani pracy? Z wilczym biletem i pozwem przeciwko pracodawcy? - Wysłałam CV do większości placówek klinicznych w Małopolsce. Na kilkadziesiąt podań odpowiedziała jedna. Odpisali, że na ten moment nie mają przyjęć na oddział. Miałam też sygnały od znajomych, że dyrektor może chcieć mnie "zareklamować" w nowych miejscach. Jedna rozmowa o pracę właśnie tak wyglądała. Na pierwszym spotkaniu wszystko szło dobrze, byli zainteresowani współpracą i nagle oferta stała się nieaktualna. Dlatego potem mówiłam już wprost, że ja to ta aferzystka od maseczek, co siała covidową panikę. Na szczęście szybko okazało się, że im dalej od Krakowa i Zakopanego, tym mniej to ludziom przeszkadza. Oferty pracy pojawiały się w innych częściach kraju, a gdy moją sprawę opisał niemiecki dziennik, to i za granicą. Takich rozwiązań jednak nie brałam pod uwagę. Mam mamę w podeszłym wieku, bardzo to wszystko przeżyła, wolałam zostać w Polsce. - Wciąż jednak chciałam pracować na oddziałach klinicznych, więc gdy w czerwcu pojawiły się propozycje z Warszawy, wsiadłam w pociąg i pojechałam na rozmowę kwalifikacyjną. W jednym miejscu czekała mnie praca marzeń. Był hotel dla pracowników, fajny personel, z którym od razu złapałam świetny kontakt i wspaniale prowadzony oddział. I wtedy do mnie dotarło, że przecież ja nie mogę zatrudnić się na etat, zostaje tylko kontrakt. Bo jeśli lada chwila ruszy mój proces z byłym pracodawcą i przywrócą mnie do pracy w szpitalu, to w tej Warszawie zostawię wszystkich na lodzie. Uznałam, że nie mogę w nieskończoność ich zwodzić, w końcu odmówiłam. Ale przecież proces ruszył dopiero blisko po roku od pani zwolnienia. - No właśnie. Sąd pracy przecież ma świadomość, że pracownik, który dostał wypowiedzenie dyscyplinarne, pozostaje bez środków do życia i bez ubezpieczenia. A że zależało mi na tym, żeby prawnie uregulować swoją sprawę, to czekałam, wierząc, że sprawę rozpatrzą możliwie szybko. Jak widać - myliłam się. Czy ktoś ze szpitala odzywał się w międzyczasie? - W maju pojawiła się propozycja ugody ze szpitalem. Miało do niej dojść za pośrednictwem Małopolskiej Izby Pielęgniarskiej. Odbyło się spotkanie, raczej nieformalne, na którym została mi przedstawiona propozycja. Szpital przywróci mnie do pracy, wypłaci wynagrodzenie za czas nieobecności, ale muszę potwierdzić, że w swoim poście o brakach w środkach ochronnych osobistej na oddziale kłamałam. Do tego dochodziła klauzula milczenia, a porozumienie miało mieć ściśle tajny charakter. Od razu wiedziałam, że na coś takiego nie przystanę. Uznałam jednak, że nie mogę czekać w nieskończoność aż coś się wyjaśni, muszę ruszyć do przodu. Po 26 latach pracy w szpitalu została pani położną środowiskową, prowadzi też pani kursy w szkole rodzenia. To dobra zmiana? - W szpitalu praca była dość schematyczna. Miałam określony grafik, wszystko było przewidywalne, więc to była przepaść. Teraz pracuję w terenie, a każda z wizyt u pacjentki jest inna. Wizyt położnej środowiskowej gwarantowanych ustawą jest sześć, według wytycznych powinny trwać około dwudziestu minut, ale czasem z taką młodą mamą siedzi się godzinę. Zaprzyjaźniamy się, one opowiadają o swoich wątpliwościach, problemach. Wysyłają pozdrowienia i zdjęcia. Na święta miałam całą galerię maluchów leżących pod choinką. To miłe, staję się dla nich prawie jak członek rodziny. Proces ruszył w połowie lutego, na kwiecień zapowiedziana jest kolejna rozprawa. Spodziewa się pani powrotu do szpitala w Nowym Targu? - Pierwsza rozprawa miała jesienią, ale się nie odbyła z powodu choroby prawnika. Potem była próba ugodowa przed sądem, jakoś na chwilę przed świętami, ale ani ja, ani szpital się na nią nie zgodziliśmy. Na pierwszą rozprawę nie zostały wpuszczone media, podobno przez pandemię. Na razie przesłuchano pracowników szpitala - oczywiście nie wszystkich, bo pan dyrektor i jego zastępczyni się nie stawili. Nie spodziewam się, że ktoś przyzna mi rację, po tym co mnie spotkało ze strony dyrektora nie wierzę w sprawiedliwość. Zresztą, w tym tempie, wyroku doczekam chyba na emeryturze. Przekaż 1% na pomoc dzieciom - darmowy program TUTAJ>>>