26 kwietnia 1986 doszło do największej katastrofy energetyki jądrowej i jednej z największych katastrof gospodarczych XX wieku. Do dzisiaj nie wiadomo, ile osób zmarło w jej wyniku. Według różnych źródeł liczby wahają się od 31 do ponad 200 000. Wokół wydarzeń w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej narosło mnóstwo mitów i przekłamań, a historia ta do dzisiaj rozpala wyobraźnię. Adam Higginbotham poświęcił 14 lat swojego życia na dotarcie do świadków, mieszkańców Prypeci oraz ludzi zaangażowanych w śledztwo po wybuchu. Wszystko zawarł w swojej książce "O północy w Czarnobylu", która ukazała się nakładem wydawnictwa SQN.Bartosz Kicior, Menway.interia.pl: Pamiętasz, co robiłeś 26 kwietnia 1986? Adam Higginbotham: Nie, nie pamiętam. Miałem siedemnaście lat, to na pewno. Pamiętam dobrze zimę i wiosnę 1986. Pamiętam dokładnie katastrofę promu Challanger, jakieś trzy tygodnie wcześniej, gdzie byłem, kiedy o tym usłyszałem i co wtedy robiłem. Bo to było w telewizji. - Niekoniecznie. Nie wydaje mi się, że pamiętam dokładnie rozbicie Challangera, a nie pamiętam Czarnobyla, bo jedno było w telewizji, drugie nie. To raczej przez to, że nasze pokolenie - zarówno w Wielkiej Brytanii jak i w USA - dorastało w najgorętszym momencie Zimnej Wojny. Razem z kolegami zakładaliśmy, że prawdopodobnie zginiemy w jakimś nuklearnym konflikcie jeszcze przed 30stką. Dlatego nie pamiętam, gdzie byłem i co robiłem w dzień wydarzeń w Czarnobylu, bo atmosfera nuklearnego terroru spowodowała, że może nie był to chleb powszedni, ale była to część tego, co generalnie słyszało się o świecie. Challanger był zupełnie czymś innym. Czarnobyl wyglądał dla nas jak część Zimnej Wojny. A pamiętasz moment, w którym zdecydowałeś poświęcić część swojego życia, żeby napisać o Czarnobylu? - Pamiętam, co takiego się stało, że podjąłem taką decyzję. To było w 2005 roku, kiedy zacząłem badać ten temat pod artykuł dla prasy. Byłem skupiony przede wszystkim na odtworzeniu wydarzeń z nocy, kiedy doszło do wypadku. Miałem porozmawiać ze świadkami, Rosjanami i Ukraińcami, którzy widzieli to na własne oczy. Kiedy zacząłem z nimi rozmawiać, zdałem sobie sprawę z tego, że historia Czarnobyla jest o wiele szersza, że ma wiele wątków, odnóg dotyczących tego, co działo się przed i po 26 kwietnia 1986. Zrozumiałem, że to opowieść na wielką skalę, na książkę. Przyszedłem z tematem do agencji wydawniczej w 2006, ale nie byli zainteresowani. Dlaczego nie? Wydaje mi się, że aż do Fukushimy (rok 2011 - red.) ludzie nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji. Traktowali Czarnobyl jako jednostkowy przypadek, który już nigdy się nie wydarzy. Może zagłębiłem się też za bardzo w historyczne podłoże. Związek Radziecki wraz ze swoją przeszłością wydawał się trochę obcy. Czyli wypadek w Japonii był punktem zwrotnym? Aż do Fukushimy ludzie na Zachodzie tkwili w przekonaniu, że Czarnobyl i tego typu rzeczy to problem wyłącznie "dzikusów" ze Związku Radzieckiego? - Dokładnie tak. Jak długo zajęło ci zebranie tak ogromnej ilości informacji? Powiedziałeś, że w 2005 roku zdecydowałeś się poświęcić tej historii, ale twoja przygoda z Czarnobylem zaczęła się wcześniej, prawda? - Tak, napisałem wcześniej kilka artykułów, ale pierwsza duża publikacja to dopiero 2006, czyli 20. rocznica wypadku. Potem pisałem o tym na 25. rocznicę, w 2011 i wysłałem materiał dosłownie w tym samym momencie, w którym nastąpiła awaria w Fukushimie. Wtedy obiecałem sobie, że już nigdy nie wrócę do tego okropnego, przerażającego miejsca. I co? Trzy lata później pisałem już kolejny materiał... Ten akurat nie został przyjęty, ale postanowiłem opublikować go tak czy inaczej. Wtedy naprawdę zacząłem pracować nad książką, podpisałem umowę w 2015 i od tego momentu skupiłem się tylko na "O północy w Czarnobylu". Mija już prawie 34 lata od katastrofy. Opowieść o Czarnobylu już się skończyła? - Nadal są wątki, których nie poznaliśmy, są i takie, których nigdy nie poznamy. Śledztwo kijowskich prokuratorów zakończyło się sporządzeniem 56 pudeł z aktami. Wszystko zostało wysłane do Moskwy. Tam sprawa toczyła się praktycznie do rozpadu Związku Radzieckiego. Po ’89 jeden z Ukraińców chciał odzyskać te dokumenty, ale było to już niemożliwe. Powiedział dokładnie: "W piwnicach rosyjskich instytucji nadal leżą nasze akta, ale nigdy już ich nie ujrzymy".