Możemy, rzecz jasna, świętować zwycięstwo nad komunizmem, ale ktoś złośliwy może ogłosić 4 czerwca dniem immobilizmu narodowego. Do wyborów poszło przecież mniej niż dwie trzecie obywateli. Krótko mówiąc, mniej więcej 7 milionów obywateli powiedziało wtedy: "Polska mi wisi. Komuna mi nie przeszkadza. Dajcie mi święty spokój". Jeśli ktoś odebrał ten zapis jak notatki starego cynika, przeciwnego obchodom 4 czerwca, to się myli. Pamiętam nieźle to, co wydarzyło się 20 lat temu. Zarówno radość ze zwycięstwa nad komuną, jak i obawy - czy po totalnej klęsce "czerwony" nie wprowadzi kolejnego stanu wojennego, albo przynajmniej nie oszuka ogłaszając, że wybory wygrał. Czekając na ogłoszenie oficjalnych wyników, mieliśmy w tle relacje z rzezi na Placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie. Wydawało się, że system nie stracił jeszcze zębów. Przecież po 4 czerwca Polską dalej rządził tercet Jaruzelski-Rakowski-Kiszczak. I nikt nie spodziewał się szybkiego przejęcia władzy. Po słynnym artykule Michnika pt. "Wasz prezydent, nasz premier" większość solidarnościowych polityków stukała się w czoło. Zasadniczy kierunek myślenia był taki, żeby poczekać, zbudować struktury, przygotować się i za jakieś dwa lata powalczyć o władzę. Wyborczy pogrom "czerwonych" zmusił do przyspieszenia działań. Było to święto demokracji, bo kartka wyborcza jak nigdy wcześniej udowodniła swoją siłę. Po wyroku wydanym przez obywateli komuniści nie mieli legitymacji do rządzenia. Chciał nie chciał, (a raczej nie chciał) strona solidarnościowa musiała wziąć odpowiedzialność za Polskę. Zwłaszcza że wydarzenia przyspieszyły również za granicą. Po kilku dniach zaczęły się rozmowy "trójkątnego stołu na Węgrzech. Potem był pogrzeb Imre Nagy'a, na którym narodziła się polityczna gwiazda Victora Orbana. Latem Niemcy z NRD zaczęli masowo uciekać przez Węgry na Zachód. W Sowietach trwał festiwal "głasnosti" Gorbaczowa. Rzadko pamiętamy, że początek roku 1989 to jedyna chyba chwila w historii, kiedy wolność słowa na Wschodzie była większa niż w Polsce. Tak się złożyło, że 4 czerwca zaraz po głosowaniu wyjeżdżałem z grupą dziennikarzy i polityków na Litwę. Nasze zwycięstwo było tam odbierane z radością, komentowane publicznie, ale z perspektywy ówczesnej sowieckiej republiki nie było już niczym nadzwyczajnym. Przeciwnie - zdawało się być logiczną konsekwencją rozwoju sytuacji. Dawało nadzieję, to prawda. Ale zdawało się za mało rewolucyjne, za mało gwałtowne jak na przełom. Przed skończeniem tego tekstu spojrzałem w telewizor. Feta, szampan, rocznica... Doskonale. Ale pamiętajmy, że bomba pod systemem komunistycznym została zdetonowana w sierpniu 1980 roku. Wtedy bunt robotników przekreślił legitymizację komunizmu jako "ustroju sprawiedliwości społecznej" i rządów "klasy robotniczej". Klasa robotnicza powiedziała komunistom wynocha. Wojskowa dyktatura Jaruzelskiego była już tylko przedłużaniem agonii. A przejęcie rządów nastąpiło we wrześniu 1989 r. wraz z powstaniem gabinetu Tadeusza Mazowieckiego. 4 czerwca jest dobrą datą na święto. Zwykle jest dobra pogoda, można urządzać festyny i imprezy plenerowe. Super. Ale jedyną treścią tego święta może być święto demokracji. Kłopot w tym, że w całym świecie zachodnim demokracja jest w kryzysie. Jeśliby używać klasycznych definicji Arystotelesa, to mamy na Zachodzie ochlokrację (rządy motłochu) a nie demokrację. Być może jakimś pomysłem na wyjście z kryzysu będzie głosowanie elektroniczne. I zastąpienie nieustannych sondaży minireferendami. W każdym razie świętując 4 czerwca powinniśmy zdać sobie sprawę z tego, że to jest bal na Titanicu starej, umierającej demokracji przedstawicielskiej. Jerzy Marek Nowakowski