Jak to się dzieje, że zwykli ludzie popełniają akty okrucieństwa? Odpowiedź na to pytanie inspiruje filozofów i naukowców od lat. Pod dowództwem autorytarnej jednostki i mając skłonności do podporządkowywania się, jesteśmy zdolni do niszczenia buldożerem domów, palenia książek, odrywania dzieci od rodzin czy nawet barbarzyńskich rzezi. A sumienie nawet nie zareaguje. Każdy jest zdolny do okrucieństwa, jeśli otrzyma takie polecenie - to jedna z popularnych idei, szeroko omawiana we współczesnej psychologii. Australijscy naukowcy szczegółowo przyjrzeli się legendarnemu eksperymentowi sprzed lat - teraz można zapoznać się z ich wynikami. Banalność zła? Był rok 1961. Słynna filozof Hanna Arendt relacjonowała dla czasopisma "The New Yorker" proces Adolfa Eichmanna, architekta Holocaustu. Arendt pisała o tym, że spodziewała się zobaczyć monstrum, a na ławie sądowej zasiadł skrupulatny urzędnik. To skłoniło ją do stworzenia pojęcia "banalności zła" na określenie tego, jak zwykli ludzie, zrzucając odpowiedzialność na osoby, których rozkazy wypełniają, popełniają akty wyjątkowego okrucieństwa. Zło jest banalne - sugerowała Arendt Zwyczajni, dobrze wykształceni Niemcy nie potrzebowali żadnych diabolicznych cech, aby wziąć udział w zagładzie Żydów w trakcie II wojny światowej. Po prostu wypełniali rozkazy.W tym samym roku na Uniwersytecie Yale psycholog Stanley Milgram przeprowadził legendarny eksperyment, którego efekty od lat są przytaczane w podręcznikach psychologii jako ilustrację tego, że sumienie może zostać zawieszone w sytuacji wykonywania rozkazów. Psycholodzy, który zrewidowali eksperyment sprzed ponad 50 lat, twierdzą, że ta teoria wymaga jednak ponownego przemyślenia. "Im więcej danych zbieramy, tym mniej przesłanek, by podtrzymać hipotezę, że uczestnicy procederu krzywdzenia innych są kimś w rodzaju bezmyślnych zombie i nie wiedzą, co robią, tylko bezrefleksyjnie przechodzą nad tym do porządku dziennego" - twierdzi Alex Haslam, profesor z Queensland w Australii. "Uważamy, że za każdym okrucieństwem w formie strukturalnej stoi jakaś forma identyfikacji, a tym samym wyboru" - dodaje w rozmowie z AFP. Ochotnicy, którzy brali udział w eksperymencie Milgrama, byli przekonani, że biorą udział w badaniu wpływu kar na pamięć. Zostali poinformowani, że jako nauczyciele będą administrować karę rażenia prądem ucznia, który ma zapamiętać zadany materiał.Za każdym razem, gdy uczeń popełniał błąd, "nauczyciel" dostawał sygnał od srogo wyglądającego badacza, aby spowodować porażenie, od skromnych 15 woltów po zabójcze 450. Zastraszająco duża liczba, bo blisko dwie trzecie ochotników, kontynuowało porażenia prądem aż do zabójczej dawki, mimo że uczeń błagał o litość, płakał czy - przy wyższych dawkach - wrzeszczał w agonii. Nikt nie umarł tylko dlatego, że eksperyment był fałszywy. Uczeń, którego wrzaski zza ściany słyszeli badani, był wynajętym aktorem, a porażenia prądem w rzeczywistości nie miały miejsca. "Milgram był sprawnym daramaturgiem" Australijscy naukowcy bliżej przyglądnęli się milgramowskim "nauczycielom". Zespół skupił się na archiwach Yale, gdzie znajdują się komentarze uczestników badania po tym, jak został im przedstawiony cel eksperymentu i dowiedzieli się, że tortury były tak naprawdę udawane. Z 800 uczestników, 659 przedstawiło swoją reakcję po zakończeniu eksperymentu. Niektórzy twierdzili, że czuli niepokój i duży stres w trakcie testu. Ale większość stwierdziła, że doświadczała pozytywnych odczuć. Niektórzy byli nawet bardzo podekscytowani możliwością udziału w eksperymencie.. "Bycie częścią takiego eksperymentu może wywołać tylko pozytywne uczucia" - powiedział jeden. "Czuję, że mam w jakimś tam małym stopniu swój udział w rozwoju wiedzy na temat zachowań ludzi wobec innych" - cieszył się inny. "Jeśli takie badania mają mieć pozytywny skutek dla ludzkości, to myślę, że powinniśmy robić ich więcej" - mówił kolejny. Czy te pozytywne komentarz były spowodowane ulgą, jaką odczuwali ochotnicy po tym, jak dowiadywali się, że nikogo nie skrzywdzili? Wcale nie - sugerują badania australijskich naukowców. Wśród komentujących dominowały poczucie dobrze spełnionego obowiązku i służenia słusznej sprawie. Milgram sam wpłynął na to, że uczestnicy mieli poczucie misji. Bez wdawania się w szczegóły przed udziałem w badaniu mówił "nauczycielom", że będą brali udział w czymś, co przyczyni się do postępu w ludzkiej wiedzy. Co więcej, w eksperymencie przeprowadzonym na terenie Yale, jednej z najbardziej prestiżowych amerykańskich uczelni, wskaźniki posłuszeństwa były znacznie wyższe, niż gdy eksperyment przeprowadzono w biurach w Bridgeport. Milgram "tak jak psychologiem był także sprawnym dramaturgiem" - stwierdza w rozmowie z AFP Kathryn Millard, profesor na Uniwersytecie Macquarie w Sydney. Okrutni w słusznej sprawie Bardziej niż wykazując posłuszeństwo wobec obserwujących ich pracowników laboratorium, ochotnicy zwiększali napięcie elektryczne przekonani o służeniu szlachetnej sprawie postępu naukowego - to teza artykułu opublikowanego w "British Journal of Social Psychology". "Etyczny kontekst ich zachowań jest w tym wypadku bardziej złożony niż powszechnie zakładano" - twierdzi Haslam. "Milgram uspokoił sumienia uczestników badania przekonując ich do niezdrowej ideologii - że jest akceptowalne postępowanie wbrew sumieniu dla dobra nauki" - dodaje. Stephen Reicher, profesor Uniwersytetu St Andrews w Szkocji, komentuje, że następstwa tego odkrycia są "daleko idące". Pokazuje to, że tzw. zwykli ludzie popełniają akty wyjątkowego okrucieństwa nie dlatego raczej, że bezmyślnie wykonują rozkazy. "To jest powodowane bardziej identyfikacją ze sprawą i akceptacją tego, że autorytet dający rozkazy jest uznanym reprezentantem tej sprawy" - mówi Reicher. "Ludzie zdają sobie sprawę z tego, co czynią, ale są przekonani, że jest to słuszne w danym momencie, bo istnieje jakaś wyższa konieczność" - mówi. AFP, tłum. i opr. ML