- W dotychczasowej historiografii za cezurę między tradycyjnym sposobem prowadzenia wojny a wojną totalną błędnie uznawano niemiecki atak na Związek Radziecki. W rzeczywistości jednak wszelkie jej znamiona nosiła już pierwsza krótka kampania Wehrmachtu przeciwko Polsce - pisze Boehler. Podkreśla, że "żołnierze rozstrzeliwali tam na dużą skalę cywilów i jeńców wojennych, a także współpracowali z grupami operacyjnymi policji bezpieczeństwa przy pacyfikacji zdobytych terenów oraz wypędzaniu i mordowaniu polskich Żydów". Autor szczegółowo dowodzi fałszu rozróżniania między "zbrodniczym SS" i "przyzwoitym Wehrmachtem". Przekonuje, że mordy popełniane w 1939 r. przez Wehrmacht oraz przez jednostki SS i policji różniły się jedynie pod względem motywacji: w przypadku SS było to odpowiednie szkolenie i odgórne rozkazy, w przypadku regularnych sił zbrojnych III Rzeszy - negatywny obraz Słowian i Żydów oraz "partyzanckie urojenia". Tej przyczynie Boehler poświęca wiele miejsca. Podkreśla, że znaczna cześć rozstrzeliwań polskich cywilów przez Wehrmacht spowodowana była właśnie podejrzeniami wobec ludności o "skryty i podstępny" udział w działaniach wojennych. - W rzeczywistości jednak Wehrmacht walczył tu nie z realnym, lecz z urojonym wrogiem - podkreśla autor. Zwraca uwagę, że we wrześniu 1939 r. nie istniała żadna polska partyzantka. Historyk uważa, że urojenia te - niezależnie od twierdzeń Hitlera, jakoby polski rząd zachęcał ludność do strzelania z ukrycia do niemieckich żołnierzy - były spowodowane "nerwowością niedoświadczonych rekrutów". Za niekontrolowane wymiany ognia między sobą obarczali oni odpowiedzialnością polskich cywilów, których na miejscu karali. Taka była np. przyczyna śmierci ponad 200 polskich jeńców, ostrzelanych 4 września przez ogarniętych paniką konwojentów w zajętej przez Niemców Częstochowie. Boehler podkreśla, że sytuację zaostrzały rozkazy; np. 8 Armia za niezbędne uznała natychmiastowe rozstrzeliwanie wszystkich mieszkańców domów, z których strzelano by do żołnierzy. Ponadto niemieckie wojsko nie uznawało polskich straży obywatelskich (dopuszczanych przez konwencję haską z 1907 r.) za pełnoprawnych uczestników walk, których rozstrzeliwano jako rzekomych "dywersantów". Tak było np. w Bydgoszczy, gdy straż złożyła broń po zapewnieniu Niemców nadania jej praw kombatanckich. "Niemieccy żołnierze czuli się rozgoryczeni tym, że zajęcie Bydgoszczy utrudniała im formacja złożona z cywilów" - komentuje Boehler. Autor podkreśla, że Wehrmacht bardzo wrogo odnosił się do polskich Żydów, którym obcinano brody, znieważano, zmuszano do upokarzających prac. Dochodziło też do mordów; najbardziej drastyczny wydarzył się w Końskich, gdzie żołnierze zastrzelili 22 Żydów. Oficer, który pierwszy otworzył tam ogień, stanął wprawdzie przed sądem polowym, ale nie za zabójstwa, lecz za "naruszenie dyscypliny". Wobec wojskowych, sądzonych za zgwałcenie kilku Żydówek w Busku, sąd wojenny najwięcej uwagi poświęcał zaś wyjaśnianiu, czy "zhańbili oni rasę germańską" (w III Rzeszy karano za stosunki seksualne z "podludźmi"). Niestawianie winnych zbrodni - poza takimi nielicznymi wyjątkami - przed sądami polowymi Wehrmachtu jest dla autora przejawem obojętności dowództwa na los obywateli Polski. Przypomina on, że i po wojnie nikogo z Wehrmachtu nie skazano za zbrodnie z września 1939 r. Według polskich historyków, SS wraz z Wehrmachtem zamordowały wtedy ok. 3 tys. polskich jeńców wojennych oraz 16 tys. cywilów. Zdaniem Boehlera, Wehrmacht "miał na swoim koncie niewiele mniej ofiar egzekucji niż grupy operacyjne policji czy formacje SS", którym dorównywał pod względem brutalności. Historyk podkreśla, że choć grupy te podlegały Wehrmachtowi, to dowództwo - poza sporadycznymi interwencjami - nie czyniło nic, by przeciwdziałać zbrodniom SS i policji, a nawet zapewniało im wsparcie logistyczne. 40-letni Boehler, który ożenił się z Polką, jest od 2000 r. pracownikiem Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Jego książka ukazuje się nakładem Wydawnictwa Znak.