- Żulia, mnóstwo agresywnej młodzieży, która nie ma nawet boiska, by wyładować się w sporcie. Bandyci napadający na staruszków, narkomani, złodzieje samochodów, chuligani. Wszystko to w takim nagromadzeniu, jakiego nie ma żadna inna dzielnica w Łodzi - wylicza "Gazecie Wyborczej" jeden z oficerów sekcji kryminalnej bałuckiego komisariatu. Pod koniec 2004 roku na Bałutach zmienił się komendant. Nowy - nadkomisarz Piotr Sumiński - z miejsca całą jednostkę "przewrócił do góry nogami". Zaczął od dzielnicowych, o których po Łodzi od lat krążył dowcip, że są jak yeti: wszyscy mówią, że istnieją, ale nikt ich nie widział. Z 29 dzielnicowych, którzy głównie siedzieli za biurkami i wypełniali stosy dokumentów, siedmiu Sumiński odsunął wyłącznie do papierkowej roboty. Zajęli się przesłuchaniami, szykowaniem pism do sądów czy wniosków o ukaranie. Pozostałych 22 wysłał w teren. Dzielnicowi musieli też często odwiedzać rodziny, w których dochodziło do przemocy domowej. Jeśli były tam małe dzieci - nawet kilka razy w miesiącu. Na ulicę ruszyli też policjanci z wydziału kryminalnego. Efekty przyszły już po kilku miesiącach: zlikwidowano kilka gangów okradających pod szkołami uczniów, zatrzymano mężczyznę, który z nożem w ręku atakował ludzi w parku. Dzięki informatorom wpadła grupa napadająca na emerytów wracających z pieniędzmi z banków. Patrole przegoniły wystających pod sklepami żuli - wylicza "Gazeta Wyborcza".