Wśród pasażerów było siedmioro Estończyków, czworo Brytyjczyków, dwoje obywateli Francji, Duńczyk, Niemiec i Rosjanka. - Gdy przylecieliśmy do Gori, było pełno wojska. Dostaliśmy SMS-y, że coś się dzieje, ale nie wiedzieliśmy, co. Byliśmy w górach, 40- 50 kilometrów od Gori, słyszeliśmy odgłosy wybuchów i dostaliśmy wiadomości, żeby uciekać - opowiadał Piotr Gogolewski z Łodzi, który z planowanego miesiąca na Kaukazie spędził dwa dni w Azerbejdżanie i pięć dni w Gruzji. Wraz ze swą towarzyszką dotarł przez Batumi i wzdłuż granicy z Armenią do granicy tureckiej. - O ewakuacji dowiedzieliśmy się z Polski, dlatego że łączność w Gruzji była w pewnym momencie całkowicie przerwana. Nie mieliśmy przez cztery godziny w nocy światła, które wyłączono w ramach zaciemnienia, na wypadek bombardowania - powiedział jeden z Polaków. Rosjanka Natalia Michaiłowa i Olaf Simon z Niemiec byli w Batumi. - Nic spektakularnego nie widzieliśmy - powiedział Simon po przylocie na Okęcie. Brytyjczyk David Baur przebywał między Abchazją a Południową Osetią; on i kilkoro innych Brytyjczyków podróżujących niezależnie od siebie zdecydowali się wyjechać pod wpływem wiadomości od rodzin i z BBC. Wiele osób miało na twarzach i ramionach namalowane flagi Gruzji. - To symbol solidarności z wszystkimi, którzy tam umierają, z tymi, którzy giną, którzy muszą opuścić swoje domy, którzy uciekają. To jest solidarność z tymi wszystkimi, którzy cierpią w Osetii, którzy cierpią w Gori - powiedział Adam Borucki z organizacji wsparcia wolontariatu europejskiego - Stowarzyszenia Polites ze Szczecina. - Solidaryzujemy się z Gruzinami - wystarczy porównać statystyki, kto ile ma wojska. Rosja złamała wszelkie prawa. Mamy nadzieję, że nasz rząd podejmie wszelkie wysiłki, by pomóc Gruzinom - powiedział Mikołaj z Warszawy. - Nasze serce zostało tam. Jest ciężko, dlatego że widzieliśmy cierpienia ludzi. Widziałam, jak krzyczały matki, kiedy ich synów przywożono w trumnach - powiedziała kobieta z małym dzieckiem na rękach. Pytana o samą ewakuację, chwaliła sprawność organizacyjną polskiej ambasady. Borucki i jego koledzy wysiadłszy z samolotu skandowali "Sakartvelo" - nazwę Gruzji w języku gruzińskim. - Nasi znajomi prosili nas, żebyśmy, jak wrócimy do Polski, zrobili coś, co będzie symbolizowało to, że jesteśmy z nimi - wyjaśniał Borucki. - Kiedy wybuchła wojna, od trzech dni byliśmy w Batumi, mieliśmy 20 km do granicy z Turcją. W porównaniu do tego, jak było dzień przed wybuchem wojny - miasto zamarło. Dodał, że razem z pozostałymi wolontariuszami zastanawiali się, czy zostać dłużej, "ale zdrowy rozsądek podpowiadał, żeby nie". Borucki i inni wolontariusze przebywali w Zugdidi, 3 km od granicy z Abchazją. Samolot z pierwszą grupą Polaków zabranych z Gruzji wylądował tuż po godz. 6.15 w Warszawie, na wojskowym lotnisku Okęcie. Na jego pokładzie do kraju wróciło 95 osób. Ostatnia grupa Polaków oczekujących w Erewaniu ma wrócić do kraju w poniedziałek wieczorem.