Sąd nieprawomocnie oddalił pozew Katarzyny S. wobec Skarbu Państwa za zaniechania organów państwa w jej sprawie. Żądała 600 tys. zł odszkodowania za spalony dom i 75 tys. zadośćuczynienia. Według sądu, powódka nie dowiodła "adekwatnego związku przyczynowego" między tymi zaniechaniami a poniesioną szkodą. Kobieta wielokrotnie składała do policji i prokuratury zawiadomienia o przestępstwach b. męża. Zarzucała mu, że znęca się nad nią i dziećmi, okrada ją oraz że grozi podpaleniem domu, w którym razem mieszkali pod Warszawą. Niektóre wnioski wycofywała z uwagi na szantaż męża. Powódka i jej córki były przesłuchiwane, ale nie dawano wiary ich zeznaniom, a postępowania umarzano. Ostatecznie we wrześniu 2005 r. do sądu trafił akt oskarżenia przeciw mężowi powódki za przywłaszczenie i znęcanie się nad żoną. W marcu 2006 r. sąd dopuścił dowód z opinii psychiatrów, którzy stwierdzili niedostosowanie emocjonalne i możliwość urojeń i zalecili skierowanie oskarżonego na obserwację psychiatryczną. W kwietniu 2006 r. sąd wydał postanowienie o przeprowadzeniu takiego badania, ale dopiero 8 maja 2006 r. z sądu wysłano pismo do Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie w sprawie obserwacji. 4 maja 2006 r. mąż powódki podpalił dom, w którym z nią mieszkał. Budynek został prawie całkowicie zniszczony, a powódka utraciła pozostały jej jeszcze (po zabraniu przez męża oszczędności) majątek. Mąż zginął w pożarze, jak wynika z jego listu - była to forma samobójstwa. Jeszcze na dwa miesiące przed tym zdarzeniem powódka ponownie szukała pomocy u organów ścigania. Mimo to na 8 dni przed pożarem umorzono policyjne dochodzenie w sprawie. Postanowienie uzasadniono brakiem "obiektywnych świadków, którzy mogliby potwierdzić zeznania powódki". W ustnym uzasadnieniu wyroku sędzia Katarzyna Bojańczyk powiedziała, że policja istotnie dopuściła się zaniechań, bo w żadnej sprawie o przemoc rodzinną nie ma takich postronnych świadków, a policja nie przeprowadziła wywiadu środowiskowego ani nie odwiedziła tej rodziny. Powództwo jednak oddalono, bo - zdaniem sądu - policji nie można stawiać zarzutu, że gdyby dochodzenie prowadziła zgodnie z procedurą, to mąż nie podpaliłby domu, w którym sam przecież mieszkał. Sędzia podkreśliła, że w polskiej procedurze karnej "jest być może luka" nie pozwalająca stosować środków zapobiegawczych (czyli np. aresztu) prewencyjnie - by chronić kogoś przed ewentualnym przestępstwem. Zdaniem sądu nie można zatem zarzucać organom ścigania, że nie ochroniły mienia powódki, bo nie dysponowały takimi środkami. Sędzia dodała, że brak jest podstaw, by uznać, że policja mogła przyjąć, że groźby męża będą spełnione. Pełnomocnik powódki, która wyrok przyjęła łzami, mec. Tomasz Siembida - zapowiedział apelację. Zdaniem Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, która monitoruje sprawę, jest ona przykładem opieszale i nierzetelnie prowadzonego postępowania karnego przeciw mężowi powódki. - Gdyby organy ścigania wywiązały się ze swych zadań, nie doszłoby do tragedii, której doświadczyła powódka - uznała Fundacja. Według niej prawidłowe działanie policji i prokuratury, czy chociażby niezwłoczne umieszczenie byłego męża powódki na obserwacji w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym powinno było uniemożliwić mu przebywanie na wolności, a tym samym także podpalenie budynku.