Na początku wszystko było w porządku. Potem zaczęły się dramatyczne zdarzenia. Rodzice twierdzą, że ich ukochany synek omal nie stracił życia. Zawdzięcza je pielęgniarce, która skończyła już dyżur i wracała do domu. Około 18.00, kilka godzin po szczepieniu, rodzice zauważyli, że dziecko ma wysoką gorączkę. Termometr wskazywał 38,6 stopnia. Pediatra uprzedził jednak, że po szczepieniu mogą wystąpić takie objawy. Grzesio dostał więc paracetamol. Po godzinie temperatura jednak nie spadła ani o jedną "kreskę". O 19.40 zaniepokojeni rodzice zadzwonili do przychodni "Centrum" w Siedlcach. Opisali stan zdrowia dziecka. Pytali, co mają robić. - Pielęgniarka nas uspokoiła - mówią państwo Krasuscy. - Powiedziała, że to normalne i nie mamy się czym martwić. Około godziny 20.00 temperatura u dziecka wzrosła do 39 stopni. Niepokój rodziców przerodził się w wielki strach. Ponownie zadzwonili do "Centrum". Telefon odebrała ta sama pielęgniarka. - Powiedziała żonie, że jak się tak bardzo boi, to może przyjechać z dzieckiem do przychodni - mówi Michał Krasuski. - Mieszkamy w Jasionce, 10 kilometrów od Siedlec. Natychmiast wsiedliśmy do samochodu i o 20.20 byliśmy już w przychodni. Nie było tam żadnego pacjenta. W recepcji pielęgniarka kazała nam zaczekać. Sama rozmawiała w tym czasie przez telefon. Nie ulega wątpliwości, że była to rozmowa prywatna. Informowała kogoś, że w tym roku też nigdzie nie wyjeżdżała... Trwało to parę ładnych minut. Dla nas każda dłużyła się w nieskończoność, bo synek był cały rozpalony, miał dreszcze. Następne minuty upływają na długiej i bardzo wnikliwej procedurze sprawdzania dokumentów państwa Krasuskich. Wszystkie są dokładnie oglądane. - Nawet przez chwilę pielęgniarka nie zainteresowała się dzieckiem - opowiadają rodzice. - Kiedy już przeszliśmy szczegółową "weryfikację", pielęgniarka wzięła telefon i wyszła na zaplecze, tak, jakby nie mogła wezwać lekarza w naszej obecności. Kiedy wróciła, oznajmiła spokojnie, że mamy dalej czekać. Państwo Krasuscy z Grzesiem na ręku posłusznie czekają. Około 20.50 tracą jednak cierpliwość i dopytują, kiedy wreszcie będzie lekarz. Dowiadują się, że muszą czekać. - Doktor poprosiła nas do gabinetu zabiegowego - mówi Michał Krasuski. - Myśleliśmy, że natychmiast zajmie się Grzesiem, ale nic z tego. Zaczęła od ponownego sprawdzania: dokumentów, karty szczepień, książeczek. Od początku to samo, co w rejestracji. Papiery były najwyraźniej ważniejsze, niż nasze chore dziecko. Wyglądało na to, że było ono tu najmniej istotne. Doktor nawet nie przyłożyła mu ręki do głowy. W pewnym momencie w gabinecie rozległ się przeraźliwy krzyk matki Grzesia. - Dziecko nie oddycha! Straciło przytomność! Ratujcie! - Doktor podbiegła do dziecka, które było na leżance - opowiada Michał Krasuski. - Krzyknęła w moją stronę: szybko karetkę. Wybiegłem na korytarz i to samo krzyknąłem do pielęgniarki. Spojrzałem na doktor. Trzymała Grzesia na rękach i potrząsając nim, mówiła: proszę cię, oddychaj... Matka dziecka była przerażona. Wybiegła z gabinetu. Mąż pobiegł za nią. W tym czasie inna pielęgniarka, już ubrana, wychodziła z dyżuru. To była szczęcie w tej dramatycznej sytuacji.