"Pomieszczenie inwentarskie" i to spełniające szczególne normy - zamiast kojca. Konieczność doglądania co najmniej raz dziennie, zamiast klasycznego spaceru. Karmienie dwa razy dziennie i to odpowiednio dostosowaną paszą, a nie karmą. No i w końcu - właściciele psów do spisu rolnego. Takie - według "ŻW" - mogą być konsekwencje pomysłu, który zrodził się w Sejmowej Komisji Ochrony Środowiska, gdzie posłanka Elżbieta Łukacijewska z PO zaproponowała, by psa wpisać na listę zwierząt gospodarskich. Ma to umożliwić rolnikom, którzy w wielu częściach kraju zmagają się z atakami hord wilków, starania o odszkodowania od państwa za zagryzione psy. Problem w tym, że ewentualne wpisanie psa na listę zwierząt gospodarskich niesie dużo dalej idące i poważniejsze konsekwencje - zauważa gazeta. "To jest po prostu absurd" - ocenia Marek Chrapek, wiceminister rolnictwa. Zwraca uwagę, że prawo nie rozróżnia psa, który jest na wsi w gospodarstwie rolnym, od psa, który jest trzymany w miejskim mieszkaniu. - Ja sobie tego nie wyobrażam. Choćby dlatego, że zaraz się okaże, że państwo powinno dopłacać do zwalczania chorób zakaźnych wśród psów, za co w tej chwili płacą ich właściciele" - powiada Chrapek. O absurdzie mówi też inspekcja weterynaryjna, bo wówczas w grę wchodziłby zupełnie inny nadzór nad produkcją pasz dla psów, prowadzenie przez hodowców specjalnych ksiąg i rejestrów, nie mówiąc o kwestii nadzoru nad rozrodem. "Nie wiem, jak posłowie sobie to wszystko wyobrażają - zwraca uwagę Krzysztof Jeżdżewski, zastępca głównego lekarza weterynarii. Posłowie z komisji mają jutro ostatecznie zdecydować, czy rzeczywiście zwrócą się o dopisanie psów do rejestru zwierząt gospodarskich - czytamy w "Życiu Warszawy".