Nie chce wracać wspomnienia do miejsca, gdzie - jak twierdzi - spędziła trzy najgorsze tygodnie w swoim życiu. Węgrowianka Marta ma 22 lata. Studiuje zaocznie w Warszawie. Do Belgii wyjechała, żeby trochę dorobić do skromnego stypendium. Turek rządził - Ciągle szukają tam kogoś do pracy w pubie. Znam nieźle angielski, byłam więc dobrą kandydatką - rozpoczyna rozmowę. Jest szczupłą, pełną energii dziewczyną. - Pracę załatwiła mi koleżanka z Białej Podlaskiej. Formalnie szefem i właścicielem całego interesu była Polka. Tak naprawdę jednak o wszystkim decydował młody Turek. To on mówił wszystkim pracującym tam dziewczynom, co można, a czego nie wolno robić. Trzeba było się go słuchać - opowiada Marta. - Nie było łatwo, choć trafiała mi się najlżejsza praca. Miałam nalewać drinki, rozmawiać z klientami. Dostawałam sporo napiwków. Jak klient zamawiał drinka, brał też dla mnie. Tyle tylko, że my nie mogłyśmy pić alkoholu, więc wlewałyśmy sobie wodę do szklanek. To, co zapłacił gość, mogłyśmy brać dla siebie. Poza 25 euro dniówki były dodatki - kontynuuje. Po każdym dniu na Martę i jej koleżanki czekał "wykład" szefa. - Czepiał się wszystkiego, choć sprzątałyśmy starannie, same wnosiłyśmy ciężkie skrzynki - opowiada. Więzione w pubie - Pracowałyśmy po kilkanaście godzin dziennie. Zaczynałyśmy o 16, kończyłyśmy o pierwszej, drugiej w nocy, dopóki byli klienci. Raz musiałyśmy siedzieć do piątej rano, choć nikogo nie było. Spałyśmy wtedy tylko trzy godziny, bo już o 11 musiałyśmy być w pracy. Turek uważał, że skoro daje nam pieniądze i pracę, to może wszystko - opowiada. Marta nie mogła przychodzić do pracy w spódnicy. Turek uważał bowiem, że kobieta, zakładając ją, prowokuje mężczyznę. Do Belgii i opuszczonego w pośpiechu baru wrócić już nie zamierza. - Na pewno nigdy więcej nie pojadę tam. Głównie przez to, jak traktowane były kobiety. Nie miałyśmy ani jednego dnia wolnego. Jak chciałam zrobić zakupy, musiałam wyjechać prosto z pracy i wrócić zaraz do pubu. Same nie mogłyśmy wychodzić z pokoju przy kafejce, w którym mieszkałyśmy. Uważał, że jak wychodzimy, to na pewno prowadzimy się niemoralnie, a on przecież burdelu nie prowadzi. Przez trzy tygodnie, kiedy tam pracowałam, na dworze byłam trzy razy. Nietypowa klientela - Do pubu najczęściej przychodzili Belgowie - starsi, zmęczeni życiem, znudzeni, najczęściej też rozwiedzeni - opisuje klientów. - Przychodzili, aby się pożalić, poopowiadać, jacy są nieszczęśliwi. Dla nich frajdą była rozmowa z Polką, bo Polki to przecież ładne dziewczyny. Niektórzy po dwudziestu minutach potrafili zaproponować wyjazd do ich domu, małżeństwo. Jak dziewczyna nie chciała się zgodzić, następnego dnia przynosili zdjęcia, aby udowodnić, że są bogaci. Tłumaczyli, że miłość przyjdzie z czasem... - mówi. Oprócz tego zdarzały się jednak, choć rzadko, i miłe chwile. - Poznałam wielu ludzi. Zdążyłam nauczyć się trochę języka flamandzkiego. Belgia to naprawdę ładny kraj - mówi. Nareszcie w domu - Kiedyś Turek przystawił pistolet do głowy dziewczynie, z którą pracowałam. Wtedy zwiałam stamtąd, ale wróciłam po dwóch dniach. Wyjechałam przecież po to, żeby zarobić. Zostałam wówczas spoliczkowana. Płakałam, choć on nie pozwolił - bo płacz doprowadzał go do szału. Dwa dni później wyjechałam - dodaje. Marta chciała wrócić do domu wcześniej. Problem polegał na tym, że miejsce w autobusie trzeba było rezerwować już kilka tygodni wcześniej. Aby przyjechać do kraju, musiała dotrzeć najpierw do Niemiec i dopiero stamtąd mogła wrócić do Polski. ANNA KOŻUCHOWSKA