Choć w środę rozpoczęła się wiosna astronomiczna, to prognozy pogody na najbliższe dni i noce dla większości polskich miast nie pozwalają się jeszcze spodziewać "prawdziwej" wiosny. - Od grudnia do marca bardzo mało było prawdziwie słonecznych dni, raptem kilka w marcu. A zwykle nie brakuje ich już w styczniu. To największy fenomen tej zimy - jej jednolitość i duże zachmurzenie - podkreślił prof. Niedźwiedź. Nie było natomiast skrajnie niskich lub wysokich temperatur. - Mieliśmy za to sporo opadów śniegu. Z ich powodu w ostatnim tygodniu ucierpiała zwłaszcza Polska południowo-wschodnia, gdzie opady były na tyle duże, że spowodowały chaos w komunikacji - przypomniał prof. Niedźwiedź. Profesor zaznacza jednak, że tegoroczne temperatury i opady były raczej typowe dla polskich zim. - Nie powinna nas również dziwić utrzymująca się, zimowa aura. Nawroty zim mogą się pojawiać nawet w kwietniu. A w ciągu ostatnich 50 lat kilka razy zdarzało się, że nawet w maju zielone drzewa i kwitnące bzy na krótko zostały przysypane śniegiem - dodał. Klimatolog dodał, że kilka cieplejszych dni na początku marca to za mało, by intensywnie i na dużą skalę ruszyła wegetacja. - Zdążyły co prawda zakwitnąć leszczyny, ale to się zdarza nawet w styczniu. Inne rośliny jeszcze się nie "obudziły", bo większość czasu utrzymuje się dość ustabilizowana aura - mówi. Taka jednolitość zimy jest konsekwencją szerszego układu klimatycznego. - Mniej więcej po Bożym Narodzeniu został wstrzymany wpływ Oceanu Atlantyckiego na całą Europę Środkową. Zablokowały go wyże, które umiejscowiły się m.in. w okolicy Islandii. Podchodził do nas również wyż skandynawski, a obecnie wyjątkowo wysokie ciśnienie panuje nad Spitsbergenem. W takim układzie nad kontynent pompowane jest powietrze arktyczne. Nie ma za to typowego dla zim europejskich przepływu cieplejszego powietrza z zachodu, które od czasu do czasu przynosi wielką odwilż - opowiada prof. Niedźwiedź. W tym roku najwyraźniej ominęły nas dwie możliwe skrajności. - Jedna z nich to zima typowo atlantycka. Pojawia się wtedy, kiedy prące znad Atlantyku powietrze niesie silny, islandzki niż. Wtedy co chwila dociera do nas ciepłe powietrze, a pokrywa śnieżna utrzymuje się właściwie tylko w górach. Druga skrajność może się brać z silnego wyżu nad Rosją i Skandynawią. Wtedy pojawiają się wielkie, 30-stopniowe mrozy. Tak było np. w trakcie zimy stulecia, która przypadła w 1928/29 r. Był to jedyny rok w historii pomiarów instrumentalnych, kiedy temperatura w Polsce, np. Olkuszu czy Żywcu, obniżyła się poniżej minus 40 stopni - wspomina profesor.