W Szymakach w jednym podwórku mieszkała rodzina państwa P.: matka z dwoma synami, córką i dwiema wnuczkami. Starsza pani zajmowała maleńki, dwuizbowy, drewniany domek, córka z wnuczkami jedno z pomieszczeń mieszkalnych przy oborze, a kolejny syn drugie pomieszczenie w tym samym budynku. Dwie ostatnie izby dzielą tylko drzwi z płyty pilśniowej. Jednak nie o warunki mieszkaniowe i niski standard życia tu chodzi, ale o postępowanie jednego z lokatorów. Człowiekiem, z którym nie da się normalnie żyć, jest rodzony brat. Gehenna zaczęła się bardzo dawno, a teraz po śmierci właścicielki posesji i jednego z jej synów przekroczyła granice ludzkiej wytrzymałości. Z siekierą na babcię - To już trwa tak długo, że czasem nie chce mi się żyć - zaczyna swoją historię ze łzami w oczach pani Wiesława, która samotnie wychowuje córki. - Wszystko zaczęło się ponad 10 lat temu, kiedy wuj pewnej nocy wrócił pijany do domu - kontynuuje jedna z nich, 19-letnia Małgorzata. - Oczywiście pił od zawsze, ale nigdy jeszcze nie był do tego stopnia brutalny. Psy zaczęły na niego szczekać i strasznie się zdenerwował. Zaczął je kopać i znęcać się nad nimi. Wtedy wyszła do niego moja nieżyjąca już babcia, która zwróciła mu uwagę. Bez zastanowienia pobiegł po siekierę i przystawił ją babci do gardła - opowiada dalej córka. - Miałam wtedy może osiem lat, ale pamiętam to dobrze, bo byłam przerażona. Od tamtej pory takie sytuacje często się powtarzały. W wieku dziewięciu lat byłam wyzywana od najgorszych. Różne tego typu świństwa wujek opowiadał okolicznym mieszkańcom. Ludzie dziwnie się na nas patrzyli, a ja nie wiedziałam jeszcze wtedy, o co chodzi. Potem straszył, że mnie zgwałci, zabije i zakopie na cmentarzu. Ale to nie koniec. Nasyłał również swoich kolesi, którzy traktowali mnie jak prostytutkę, oferując pieniądze za usługi, bo tak wujek powiedział - kontynuuje dość chaotycznie swoje zwierzenia zdenerwowana Małgosia. Głos zabiera pani Wiesława. - Mam jeszcze jedną córkę. Jest już dorosła i wyprowadziła się od nas, bo nie mogła już tego znieść. Odwiedza nas tylko podczas nieobecności mojego brata. Ostatnio jednak kiedy do nas przyjechała, brat nagle się zjawił i zaczęło się. Jej wizyta trwała może z 15 minut - opowiada. Czują się osaczone 55-letni Ryszard P., brat kobiety, uważa się za właściciela całej posiadłości, choć tak naprawdę po śmierci starszej pani w postępowaniu spadkowym dokonano podziału. Drewniany domek przeszedł na własność pani Wiesławy, a Ryszard otrzymał pomieszczenia przy oborze. Zgodnie z decyzjami pani Wiesława powinna była przeprowadzić się do końca maja. Nie może jednak tego zrobić, gdyż chwilowo nieruchomość pozbawiona jest prądu. Oczekuje na jego podłączenie. Ryszard P. wykorzystuje sytuację i wyrzuca kobiety z domu. - Kiedy nie pije, jest w porządku, ale takie sytuacje to prawdziwa rzadkość. Przez niego czujemy się osaczone. Aby wyjść lub wejść do mieszkania, upewniamy się najpierw, że nas nie zobaczy. Jak rozmawiam z córką na jakiś ważny temat, to musimy mówić szeptem, bo ciągle nas podsłuchuje, a przez ścianę wszystko słychać - zwierza się załamana pani Wiesława.