I na nic gorące pragnienie, by wziąć na siebie tę część bólu i to umieranie... Gdy smutna prawda i rzeczywistość wygrywają, chcesz już tylko, by człowiek, którego kochasz, odszedł godnie. - Tato miał 74 lata. Diagnoza lekarza była druzgocąca: rak. I to takie stadium, że nie proponowano nawet leczenia. Lekarz wspomniał za to o hospicjum domowym - mówi ubrana na czarno siedlczanka. Bez nadziei Rodzina ukrywała przed ojcem smutną prawdę. Zresztą czuł się on całkiem nieźle. Lekarz wytłumaczył jednak, że domowe hospicjum zapewni niezbędną w nowotworze opiekę paliatywną. Pacjent przebywa w domu, w otoczeniu rodziny, ale jest pod stałą kontrolą personelu medycznego, podającego leki przeciwbólowe, reagującego na wszelkie pogorszenia zdrowia. - To ważne, aby odszedł z tego świata bez męczarni - smutno powiedział doktor. Rodzina przyznała mu rację. Wszyscy kochali ojca i dziadka. Był wspaniałym człowiekiem. Pierwszą wizytę pani doktor zapamiętano jednak z niesmakiem. - Tato był cały czas kontaktowy, normalny, uczestniczył w codziennym życiu. Tymczasem pani doktor zrobiła mu zastrzyk i powiedziała przy nim, jakby go nie było: "Jest źle, a będzie jeszcze gorzej, przygotujcie się na to. To jest taka choroba i tak musi być". Zrobiło nam się przykro. Czy można tak mówić przy pacjencie? Czy można mu odbierać nadzieję? My robiliśmy wszystko, aby tato wierzył, że jeszcze z nami pobędzie. Pewnej nocy chory nie mógł samodzielnie oddać moczu. Typowe dla raka prostaty. Rodzina skontaktowała się z lekarzami hospicjum. Zaproponowali, aby przyjąć pacjenta na oddział. Trzeba już zakładać cewnik, poświęcić choremu więcej uwagi. W hospicjum - Zgodziliśmy się. Jednak, gdy przyjechałam potem do taty, przeraziłam się. Opowiadał, że na samym początku kąpali go w zimnej wodzie. Potem było tylko gorzej. Tato wypadł z łóżka i leżał tak pół nocy, bo nikt do niego nie przyszedł. Zrobił sobie rany na plecach od otarć. Oburzyliśmy się. Zresztą przy nas doszło do przykrego wypadku. Pacjent z sąsiedniego łóżka wołał pielęgniarki. Gdy nikt nie przyszedł, sam chciał wstać, ale nie miał siły. Padł z łóżka na buzię. Na podłodze zaraz zrobiła się kałuża krwi. Pobiegłam po pielęgniarki, a one wytłumaczyły, że mają trzy zgony i muszą się tym zająć. Sami przekręcaliśmy ojca na łóżku, bo pielęgniarki twierdziły, że są tylko dwie na zmianie i bolą je kręgosłupy. Trzeciego dnia pobytu w hospicjum stacjonarnym przyjeżdżam, a mój ojciec leży przywiązany do łóżka. Jak mogli tak zrobić, bez powiadomienia nas?! Podobno wyciągał sobie cewnik i chciał chodzić. Przecież wystarczył telefon, by któreś z nas przyjechało. Zaczęliśmy przy ojcu dyżurować.